Dobrynia coraz bardziej tracił rozeznanie. Przywykł, widać, do słabych przeciwników, albo uznał mnie za niegodnego uwagi i dlatego nie zmobilizował swoich sił na czas. A teraz nacierałem na niego cały czas i wiedziałem, że za chwilę będę go miał u swoich stóp.
Zgiełk tłumu widzów, zdziwionych i, jak mi się wydawało zagrażających, mówił mi, że muszę się spieszyć, zanim ktoś rzuci mu się z pomocą.
Ale nagle zdarzenia przybrały nieoczekiwany dla mnie obrót; Dobrynia odskoczył ode mnie i pobiegł wzdłuż szeregu prycz. Stałem, niczego nie rozumiejąc, starając się złapać oddech i wycierałem zalewającą mi oko krew z rozciętej brwi.
— Ej! — ktoś krzyknął.
I zobaczyłem, że Dobrynia sunie ku mnie, trzymając nad głową niewielki bojowy toporek. Twarz miał zalaną krwią i podejrzewam, że zaślepiony nie wiedział dokąd biegnie.
Od śmierci dzieliły mnie sekundy, błyskawicznie przeskoczyłem łóżko, a widzowie rozstąpili się, przepuszczając mnie.
Dobrynia przeskoczyć przez łóżko nie zdołał, zaczepił butem, upadł w poprzek i zachrypiał, przebierając nogami, jakby biegł dalej.
W tym właśnie momencie do sypialni wszedł Achmed w towarzystwie kwadratowego Prupisa.
Od razu zauważyli bałagan i Achmed, potrafiący sprawiać wrażenie, że nic specjalnego nie zaszło, nawet gdyby miało miejsce trzęsienie ziemi, spytał półgłosem:
— Co to za bardak?
Zaległa cisza.
— On…podstępnie…na mnie napadł… — wydusił Dobrynia, próbując się podnieść, ale nogi nie mogły go utrzymać. Toporek wypadł mu z ręki i głośno stuknął o podłogę.
— A ty co powiesz? — Pytanie nie było skierowane do mnie — ze mną nikt nie miał zamiaru rozmawiać. Pytanie było do mojego smagłego sąsiada.
— Dobrynia go szkolił — powiedział smagły.
— Ja tego skurczybyka… ja go… on tu nie pożyje… — chrypiał Dobrynia.
— Szkolił toporem? — spytał Achmed.
Smagły uśmiechnął się, doceniwszy żart gospodarza.
— On by i czołgiem szkolił… najpierw żółtodzioba wymęczył, — powiedział, — a potem kazał się po rękach całować.
— A żółtodziób rączek nie całuje? — z zainteresowaniem spytał Achmed.
— Nie lubi jakoś.
Ktoś się roześmiał.
Byłem tak zmęczony, jakbym cały dzień podnosił ciężary — jeszcze chwila i padnę.
— A ty siadaj na pryczę — powiedział Prupis. — Niczego nie wystoisz.
Usiadłem z wdzięcznością. Smagły rzucił mi szmatę. Chwyciłem ją — była wilgotna.
— Wytrzyj się — powiedział.
Ktoś pomógł się podnieść Dobryni i ten, mamrocząc pod nosem groźby, odszedł w drugi koniec pomieszczenia, gdzie nad jego łóżkiem wisiało kilka plakatów z nagimi kobietami w wyzywających pozach.
Wytarłem twarz.
— Nie działał podstępnie? — spytał Prupis smagłego.
— Nie, tylko ugryzł Dobrynię w rękę.
— Dobra, ujdzie.
Pan Achmed wyszedł na środek pokoju, podszedł do stołu, oparł się opuszkami palców o jego brzeg i powiedział znacząco:
— Do tej pory milczałem — myślałem, niech się nowy sam pokaże. Jeśli ktoś go zatłucze — to będzie sobie sam winien.
— Słusznie — krzyknął ktoś. Wesoło, pokpiwając.
— Ja Dobryni na niego nie napuszczałem. I nikt inny też nie napuszczał.
— To przez to łóżko — powiedział smagły. — Spał na nim Ormianin. Jego kumpel.
— Wiem o tym lepiej od ciebie — powiedział Achmed. — Ale ja Dobryni nie napuszczałem. Nikt nie napuszczał. Sam polazł. Myślę, że nowy pasuje do nas, co?
Odgłosy były bardziej popierające, niż niechętne.
— Tak więc przedstawiam, Tymoteusz… A twoje nazwisko?
— Właścicielami byli Jajbłuszko — powiedziałem.
— Dureń — powiedział Achmed. — Właśnie wszystkim powiedziałeś, że byłeś pupilkiem u żab, teraz wszyscy będą się z ciebie śmiać, życia mieć nie będziesz.
Ale ja też już byłem inny niż godzinę temu.
— Niech no tylko spróbują — powiedziałem.
— Nie zaperzaj się. Nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, ile jest sposobów na to, żeby człowieka rozumu nauczyć.
Pan Achmed podrapał się po potylicy.
— To jakie nazwisko mu nadamy? — spytał.
— Czapajew — krzyknął ktoś z tyłu. — Zabili nam Czapajewa.
— Nie. Na Czapajewa trzeba sobie zasłużyć, to wielki bohater…
— Niech będzie Lancelot — powiedział smagły. — Lancelota zabili nam już dawno.
— Dobra, — powiedział Achmed. — Tak i zapiszemy. Tymoteusz Lancelot. Wspaniały rycerz, obrońca słabszych, człowiek odważny. Takie nazwisko to odpowiedzialność. Udźwigniesz?
— Dam radę — powiedziałem, choć nigdy wcześniej nie słyszałem o Lancelocie. I nie marzyłem nawet, że kiedyś będę miał nazwisko. Mówiła mi kiedyś Jajbłoczko, że niektórzy, najbardziej szacowni, ludzie mają nazwiska, ale, prawdę mówiąc, nawet nie bardzo wiedziałem co to jest nazwisko. A teraz mam własne. I jakie ładne.
Powtarzałem sobie: Lancelot, Lancelot, Lancelot… jakbym obracał w ustach cukierek. Tymoteusz Lancelot.
— I na afiszu też będzie nieźle wyglądało. — Tymoteusz Lancelot.
Pierwszej nocy spałem fatalnie. Bałem się, że Dobrania, zabandażowany i oklejony plastrami, wstanie i zarżnie mnie.
Kiedy któryś z moich sąsiadów — a było ich w pokoju ponad dwudziestu — budził się i wychodził za potrzebą, zaczynałem wpatrywać się w ciemność, oczyma wyobraźni widząc zbliżającego się zabójcę. W ręce ściskałem zabrany, przed snem, z podwórza duży metalowy hak. Ale kroki oddalały się, skrzypiały drzwi — udało się! Dopiero o świcie dotarło do mnie, że Dobrynia postanowił mnie nie zabijać.
Pozostali nic do mnie nie mieli.
Rano obudził nas gong. Wszystko wyglądało podobnie jak w fabryce słodyczy, tylko zupełnie inna była zręczność i energia w ruchach, rozmowach, przy myciu, przy śniadaniu — tu, w odróżnieniu od fabryki, zebrani byli młodzi, silni ludzie, którym chciało się ruszać.
Przeciągając się na pryczy, która okazała się o wiele bardziej miękka, niż można było oczekiwać, nagle zdałem sobie sprawę, że nadal nie wiem, czym zajmują się ci młodzi rycerze, jednym z których, oczywiście, powinienem się stać. I nie wiadomo było, czy lepiej uciec, czy pokornie oczekiwać na to co przyniesie los.
— Obudziłeś się? — spytał smagły, czarniawy sąsiad, który był po mojej stronie w czasie bójki z Dobrynią. — Jak się spało?
— Swietnie — powiedziałem.
Sąsiad zgrabnie wyskoczył z łóżka i zaczął robić pompki.
— Byłeś pupilkiem, tak? — spytał.
Na wszelki wypadek nie odpowiedziałem. Kątem oka obserwowałem jak podnosi się, cały w plastrach, Dobrynia. Unikał mojego wzroku.
— Nie chcesz to nie mów — to zupełnie wszystko jedno pod jaką legendą się umiera, prawda, Lancelot?
— Na imię mam Tymoteusz — powiedziałem. — Tym.
— Dziwne imię. Nigdy nie słyszałem.
— Tak nazwała mnie maszyna w inkubatorze. Jej wszystko jedno. A pani Jajbłoczko powiedziała, że tak nazywano chrześcijańskie dzieci.
— Chrześcijańskie dzieci? — nie wiedział co to znaczy. Ja też nie wiedziałem.
— Znaczy się, z inkubatora — powiedział sąsiad. — Znaczy się, pupilek. A może ____________________? No, przyznaj się.
Zobaczyłem, że na krawędzi mojego łóżka wiszą nowe spodnie i kurtka. Wiedziałem, że wśród ubranych lepiej też być ubranym, dlatego włożyłem je na siebie. Ubranie było ciasne.