Выбрать главу

Czarniawy patrzył na mnie z uśmiechem.

A ja nazywam się Batu-chan. Był taki zdobywca. Pół świata podbił i całą Rosję.

Rosję podbili sponsorzy — powiedziałem.

— Nazywaj mnie Batu-chan — powiedział mój sąsiad. — A w ogóle to jestem Wowa. Wowa Batu-chan, dobra?

— Dlaczego macie jakieś takie dziwaczne imiona?

— Dlatego, że jesteśmy rycerzami, a rycerze muszą mieć rycerskie imiona.

To znaczy, że jesteśmy rycerzami? Ale co to oznacza?

Wowa Batu-chan zaprowadził mnie do łazienki — nie było tu kolejki.

W jadalni był nakryty białym obrusem stół, na którym stały naczynia z kaszą i mięsem. Niektórzy witali się ze mną, ale nikt nie stroił sobie ze mnie żartów. Usiadłem obok Batu-chana. Dobrynia z daleka pokazał mi swój potężny kułak, a mnie zdziwiło jakim cudem udało mi się go wczoraj pokonać. Potem dotarło do mnie, że on nie oczekiwał oporu od takiego szczeniaka, jak ja.

Dopiero co zaczęliśmy jeść, kiedy wszedł pan Achmed, za nim kwadratowy Prupis z pejczem w ręce. Obaj byli w obcisłych skórzanych strojach. Usiedli na szczycie stołu. Jedli tę samą strawę co my.

Po śniadaniu pan Achmed odszedł, a my poszliśmy za Prupisem na podwórze. Słońce stało niewysoko, podwórze krył błękitny cień, było chłodno.

Niewolnicy przynieśli broń — sterty mieczy i kopii. Każdy z nas podchodził po kolei do stosu broni i Prupis wydawał każdemu — miecz lub kopię. I ja też dostałem, jakbym tu był od zawsze. Miecz był bardzo ciężki, cięższy niż kopia.

Usiedliśmy na długiej ławce, ja w pobliżu smagłego Batu-chana — już go sobie wybrałem na przyjaciela. Nie wiadomo tylko, czy on zgodzi się być moim przyjacielem?

Ale Batu-chan nie zaprotestował, gdy usiadłem obok. Kamieniem ostrzył swój miecz.

— Co my tu robimy! — spytałem.

— Nic, odpoczywamy — powiedział Batu-chan.

— A co będziemy musieli robić?

— Dziś?

— Dziś i później.

— Dziś będziemy trenować. A potem — walczyć.

Rozmawiał ze mną cicho, spokojnie, ale wciąż zerkał na rozjaśniony słońcem środek podwórza, gdzie stał Achmed z Prupisem.

— Chłopcy — krzyknął Prupis. — Dawajcie, bliżej do mnie.

Rycerze bez pośpiechu okrążali Prupisa. Nie było tu strachu, do którego przywykłem. Przecież człowiek zawsze powinien się bać — tresera, sponsora, silnego. A tu — nie. I to budziło we mnie szczególny wewnętrzny niepokój, większy niż zazwyczaj. Jeśli tam, gdzie panuje zwykły strach, boisz się bólu, to tu — czujesz śmierć! Z pewnością tak właśnie czują się, pomyślałem, gąsienice-pełzacze, gdy przywożą je do fabryki słodyczy. One, nierozumne, nie wiedzą co z nimi zrobią, a mimo to drżą każdym włoskiem.

— Dziś — powiedział Prupis, widząc, że wszyscy go słuchają, — dziś ćwiczymy walki indywidualne. Nowicjuszom i juniorom niezbędny jest trening. Weterani — wedle życzenia.

Dobrynia roześmiał się. Przerażenie mnie ogarniało, gdy patrzyłem na jego poklejoną twarz. Tacy jak on nie przebaczają krzywd.

— Przepustki będą? — spytał.

— Dla ciebie nie — powiedział Prupis. — Posiedź w koszarach.

— Za co taka niełaska, panie?

— A za to, że źle uczyłeś nowicjusza.

Tu wszyscy popatrzyli na mnie.

— Prawdę mówiąc, ten drań zaskoczył mnie — Dobrynia uśmiechnął się krzywo. — Ale obiecuję wam panie, że rozetrę go razem z błotem po podłodze. A kiedy — to tajemnica, chcę, żeby czekał. Czekanie na chłostę jest gorsze niż sama chłosta.

Ta sentencja rozbawiła rycerzy.

— A ja myślę — powiedział Batu-chan, — że po prostu boisz się, że przybędzie ci kilka nowych plastrów.

Dobrynia obrócił się do mnie i puścił oko:

— Ja — choćby zaraz!

Spiąłem się wewnętrznie, ale wiedziałem, że jeśli okażę lęk, to nigdy już nie będę miał spokoju. Niech mnie bije, niech boli, ale najważniejsze — to nie bać się. Dziwne, że tak wtedy pomyślałem — przecież przyzwyczajony byłem do ciągłego ulegania właścicielom.

— A ja jestem zadowolony — powiedział, milczący do tej pory, kwadratowy Prupis. — Ten żółtodziób mi się spodobał. Jeśliby pozwolił sobie nałożyć — wypędziłbym go, albo zrobił z niego niewolnika. Ale ten chłopak ma charakter. To znaczy, że pan Achmed nie na darmo za niego zapłacił. Teraz ty, Dobrynia i Tym jesteście towarzyszami broni. Będziecie obok siebie walczyć. Rusz trochę szarymi komórkami i pojmij — lepiej żyć normalnie, niż urządzać kłótnie. Wielu już zalazłeś za skórę — chcesz się przypadkiem nadziać plecami na kopię?

Dobrynia uśmiechał się cały czas, a uśmiech miał wredny. Nic nie odpowiedział, choć wargi jego prawie niezauważalnie poruszały się, jak u człowieka, który klnie pod nosem.

— No to wspaniale — powiedział Prupis. — Zaczynamy!

Weterani — a było ich wśród nas siedmiu, czy ośmiu — powoli odeszli, a pozostali, w tym również ja, wzięli ciężkie miecze i ustawili się w dwuszeregu, twarzami do siebie.

Nie zadawałem pytań. Już zrozumiałem — im mniej pytasz, tym dłużej pożyjesz.

Rękojeść miecza była wygodna, widać ktoś nie raz trzymał ją w rękach, — nawet owinięta była taśmą izolacyjną, żeby pewniej leżała w dłoni.

Na przeciw mnie stał krępy długowłosy brunet. Nogi rozstawił szeroko, a miecz skierował szpicem ku ziemi. Był o wiele niższy ode mnie i nie musiał się przy tym schylać.

Prupis podszedł do mnie i stanął obok.

— Jurgen — powiedział do bruneta, — uważaj, nie skalecz nowego.

— Niech się broni — powiedział ten, bez cienia uśmiechu.

— Przypomnij sobie, jaki ty byłeś pierwszego dnia.

— Dobra, żartuję — powiedział Jurgen.

— Kiedyś już miecz w rękach miałeś? — spytał Prupis.

Oczy miał żółte, kocie, z pewnością były straszne, jeśli miałeś w tym człowieku wroga.

— Tylko drewniany — powiedziałem, uśmiechając się niezręcznie, jakbym był winien, że w dobie komputerów i statków kosmicznych nie trzymałem w rękach miecza. — Kiedy byłem w stadninie.

— Nauczysz się — powiedział Prupis. — Na razie powtarzaj ruchy Jurgena.

— Widziałem na filmie — przypomniałem sobie.

— W pierwszej kolejności zapomnij o wszystkim co widziałeś w kinie — powiedział Prupis.

Przeszedł między dwuszeregiem, stanął na końcu i podniósł potężną rękę bez dwóch palców, podobną do chwytaka przemysłowego robota.

Jurgen uniósł miecz. Ja też uniosłem miecz.

Jurgen machnął mieczem, próbując mnie uderzyć, ja oddałem cios — ostrze mojego miecza z nieprzyjemnym zgrzytem uderzyło o miecz Jurgena.

— Coś ty? — spytał Jurgen. — Miecz chcesz rozwalić?

— Broniłem się — powiedziałem.

— Hej, Lancelot — krzyknął Prupis. — Przestań się bić. Patrz, jak robią to inni! Jurgen, poczekaj!

Dopiero teraz dotarło do mnie, że moi sąsiedzi nie walczyli na miecze, a wykonywali nimi jakieś wystudiowane, okrągłe, prawie taneczne ruchy, zaledwie muskając się mieczami; ciągle zamieniali się rolami: najpierw atakował jeden, a drugi bronił się, potem drugi…

Przyglądałem się ich ruchom kilka minut, potem posłuchałem jak Prupis instruuje uczniów, którzy byli niewystarczająco staranni i precyzyjni w ruchach i zawołałem do Prupisa:

— Mogę też spróbować?

— No, dawaj, tylko się nie spiesz.

Rozumiałem już o co chodzi w tym wszystkim. Najważniejsze — nauczyć się zatrzymywania ręki milimetr przed celem, a to jest trudniejsze niż ciąć przeciwnika.