Udało mi się trochę opanować te ruchy, ale po chwili poczułem, że moja nienawykła do wysiłku ręka omdlała i za sekundę upuszczę miecz. Opuściłem dłoń z bronią i Jurgen, zaskoczony tym, omal nie rozciął mi piersi.
— Co z tobą? — spytał.
— Zmęczyłem się.
Prupis usłyszał moją odpowiedź i to go rozjuszyło.
Nie zważając na miecze, rzucił się przez stojących w szyku uczniów, podniósł rękę z biczem.
— Kto pozwolił ci przerwać? — wrzeszczał. — Ja ci pokażę co to znaczy przerywać bez rozkazu!
Cofnąłem się ze strachu i kiedy on, dopadłszy mnie, chciał smagnąć biczem, odruchowo odparłem cios mieczem. Ostrze niechcący zahaczyło bicz, odcinając jego koniec, który, jak przecięta żmija, upadł w pył.
Wszyscy zamarli zaskoczeni i czekali co on ze mną zrobi.
Prupis milczał długo — może z minutę. I wszyscy milczeli.
Potem powiedział:
— Dureń! Za taki bicz ze trzech takich jak ty można dostać.
— Wybacz panie — powiedziałem — Nie lubię, kiedy mnie biją.
— Dureń do kwadratu — powiedział Prupis, — w życiu żadnego człowieka nie uderzyłem biczem. Zamachnąć się — mogę, skląć — też. Ale człowieka, prawdziwego, nigdy…
— Przecież nie mogłem wiedzieć — powiedziałem.
Wszystko powtarzało się jak w zaczarowanym śnie: przecież dopiero wczoraj zniszczyłem bicz Henrykowi, który był ważniejszy ode mnie. I teraz — znowu to samo przewinienie!
Prupis schylił się, podniósł odcięty koniec bicza i zaczął przykładać go do pozostałej części, jakby miał nadzieję, że się zrosną. Był zupełnie roztrzęsiony.
— Naprawię go — powiedziałem.
Prupis popatrzył na mnie, jakby w mojej intonacji było coś, co go zdziwiło i zainteresowało. Był niższy ode mnie o głowę, dłoń lewej, pozbawionej palców ręki była rozpłatana tak, że powstały szczypce.
— I jak ty masz zamiar to zrobić? — spytał.
— Jeśli dostanę skórę, natnę pasków — powiedziałem, — wcześniej umiałem pleść ze skóry.
Nie kłamałem. I choć pupilkom było surowo zabronione wytwarzanie czegokolwiek, by w ten sposób nie upodabniały się do sponsorów, to pani Jajbłoczko sama mnie nauczyła — ona ubóstwiała pleść. W domu mieliśmy dużo plecionych rzeczy, lubiła ona szczególnie utylizować w ten sposób przedmioty już nie potrzebne — buty pana Jajbłoczko, własną torbę, stare czapki (teraz już wiedziałem, że zostały uszyte ze skór gąsienic).
— Dobra, zorientujemy się — powiedział Prupis. — No, wszyscy na miejsca! Do roboty, chłopcy, do roboty.
Rozeszliśmy się parami, i najpierw fechtowałem z Jurgenem, starając się nie zahaczyć o jego miecz, a potem nas przestawiono i moim przeciwnikiem został Wowa Batu-chan. Batu-chan, w odróżnieniu od Jurgena, podpowiadał mi niektóre chwyty i nie kpił z mojej niezręczności i braku umiejętności. Jurgen wprawdzie też nie kpił, ale milczał z takim jakimś niemym potępieniem.
Kilka razy ze zmęczenia opuszczałem miecz, ale zauważyłem, że inni też byli zmęczeni. Po około dwóch godzinach Prupis kazał wszystkim rozejść się i odpoczywać. Usiedliśmy w cieniu ściany, bo zaczęło przegrzewać. I tu po raz pierwszy zobaczyłem, jak ludzie otwarcie palą. Opowiadano mi o tym w pokoju wypoczynkowym dla pupilków, a Wik nawet twierdził, że sam próbował, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć, jak człowiekowi z ust wali śmierdzący dym, a on zupełnie spokojnie kontynuuje rozmowę i nie umiera, i nikt nie krzyczy ze strachu i oburzenia, że człowiek ten naruszył najstraszniejszy zakaz ekologiczny.
— Coś tak wybałuszył oczy? — spytał Batu-chan, który siedział obok mnie, wyciągnąwszy nogi. — Sam nigdy nie paliłeś?
— Nie — powiedziałem i, widać, na mojej twarzy było tyle obrzydzenia, że Batu-chan chrząknął i powiedział:
— No i słusznie — tylko swoje zdrowie niszczyć.
Tak jakby chodziło tylko o zdrowie! Naruszano główną zasadę: największe przestępstwo — to przestępstwo wobec przyrody. Jest ono straszniejsze nawet niż przestępstwo wobec sponsora. Palenie zaliczane jest do strasznych przestępstw. A Batu-chan sprawiał wrażenie, jakby o tym nie wiedział.
Było mi ciężko. We mnie kumulowały się wiadomości, obserwacje i zdarzenia, które były nie do pomyślenia w moim starym życiu. A wszystko to zdarzyło się w ciągu zaledwie trzech dni. To tak, jakbym przeżył całe swoje życie nigdy nie widząc wody, a nagle, nieoczekiwanie, musiałbym zanurkować i pozostać w głębinach na zawsze.
Dowiedziałem się, że niektórzy ludzie chodzą w ubraniu, i więcej — sam też zacząłem je nosić. Widziałem ludzi umiejących czytać i pisać, widziałem ludzi uzbrojonych, widziałem jak ludzie pracują w fabrykach, palą papierosy a nawet okłamują sponsorów… Swiat zaczął wirować z taką prędkością, jakby wszystko co było wcześniej, było jedynie snem. A może zaraz obudzę się na swojej podściółce.
— Ja sam też nie palę — powiedział Batu-chan. — Muszę być w formie.
— Po co? — spytałem.
— Zeby pożyć dłużej — powiedział Batu-chan. — Może, zostanę mistrzem, jak Prupis, a może nawet gospodarzem, jak pan Achmed, — chcę żyć, taki mam kaprys.
Ja też chciałem żyć i dlatego wykorzystałem okazję, by popytać leżącego obok mnie Baru-chana.
— Po co tu trenujemy? — spytałem.
Batu-chan leniwie zerknął na mnie czarnym okiem i odpowiedział pytaniem:
— A jak myślisz?
— Nie wiem, powiedziałeś — rycerze, ale nie powiedziałeś, co oni robią.
— Rzeczywiście tak myślisz?
— A co ty byś pomyślał na moim miejscu?
— Skąd ty się taki wziąłeś! — w uniesieniu wykrzyknął Batu-chan.
Siedzący niedaleko Jurgen, obrócił się w naszym kierunku i uśmiechnął się. Napotkawszy moje spojrzenie, odwrócił się i zaczął, powoli, nie spiesząc się zmieniać taśmę izolacyjną na rękojeści miecza.
— Stąd, skąd wszyscy — powiedziałem — ze stajni.
— Nie rozumiesz mnie, Tym — powiedział Batu-chan. — Nie chcę cię obrazić. Chcę cię zrozumieć. Jesteś dobry chłopak, i Dobryni się nie wystraszyłeś. Ale jesteś jakiś taki dziwny. Niektórzy chłopcy podejrzewają nawet, że może nie jesteś człowiekiem?
— A niby kim?
— Zaby tyle różnych eksperymentów robiły na ludziach — to dokładnie wiadomo. Mówią nawet, że wyhodowali specjalny rodzaj ludzi, posłusznych, czystych, bez żadnych usterek.
— Ale po co? — spytałem. — Co, nas im mało?
— A nas, zacofanych, wtedy zlikwidują. Byli — i nie ma.
— Ale po co, po co? — naciskałem, jakbym rzeczywiście był sztucznym człowiekiem i starał się zrozumieć po co jestem potrzebny.
— Zeby nie musieli się już niepokoić, żebyśmy im nie przeszkadzali, żeby, w końcu, mogli odetchnąć spokojnie.!
Nie rozumiałem, czy żal mu sponsorów, czy z nich szydzi.
— Ale przecież widziałeś, krew mi leciała, kiedy walczyłem z Dobrynią.
— I, wiedz, że właśnie to cię uratowało — bo inaczej byśmy cię z pewnością nocą rozkręcili, żeby zobaczyć jak cykasz.
Nie od razu mu odpowiedziałem — to o czym mówił było dla mnie niepojęte, ale ta niepojętość była przerażająca i wielowarstwowa, jak cebula: zdejmujesz jedną warstwę, a pod nią następna, podobna, ale kolejna.
— Wybacz — powiedziałem, uznawszy, że lepiej wyjść na głupka, niż ryzykować życie. — Ale nie wszystko rozumiem. Przecież sponsorzy przylecieli do nas, żeby zaprowadzić porządek. Wcześniej żyliśmy odrażająco: niszczyliśmy nasze środowisko, nie było czystej wody, ani powietrza, ludzie walczyli ze sobą, głodowali, chorowali na aids i cholerę. Byliśmy skazani na zagładę, ale wtedy, na nasze szczęście, przylecieli do nas sponsorzy, którzy nas uratowali.