Выбрать главу

— Przed czym? — spytał Batu-chan.

— Przed zagładą.

— Już to słyszałem — powiedział Batu-chan. — Wiesz gdzie? W kolonii, do której trafiłem jako szczeniak. Tam mieliśmy takiego Przewodnika, on nas uczył o sponsorach. Tylko nikt mu nie wierzył — wszyscy zdążyliśmy już pożyć i znaliśmy cenę tych żab.

— W kolonii? A co to takiego?

— To więzienie, trzymają cię tam dopóki nie podrośniesz, a potem rozdzielają — kogo do fabryki, kogo do rakarni, a mnie jak raz — do kopalni.

— Zawsze myślałem, że to o rakarni — to dowcip? To dowcip?

Batu-chan roześmiał się, ukazując nierówne zęby.

— Trafisz tam — zobaczysz jaki to dowcip.

— Opowiadaj dalej — poprosiłem. — O kolonii.

— O kolonii zapomniałem — powiedział Batu-chan. — O kolonii nie ma co opowiadać.

— Opowiedz o panach sponsorach. Przecież to prawda, że to nasi bracia w rozumie?

— Tego też się nauczyłeś?

— Nie, ty mi powiedz! Muszę to koniecznie wiedzieć!

— To tylko pusty frazes! Bracia klasowi, bracia duchowi, bracia w rozumie. Myślę, że u siebie im ciasno, to i przyleźli do nas.

— Powiedz, po co tu przylecieli?

— Jak na sztucznego człowieka, jesteś zbyt namolny — powiedział Batu-chan i podniósł się.

Na plac wyszedł Prupis i powiedział:

— Na pozycje! Teraz będziemy ćwiczyć wypad z pchnięciem w wątrobę.

Postawa! Lancelot, czego się spóźniasz? Nie lubię tego.

Wieczorem Prupis przyszedł do nas do pokoju, usiadł na skraju łóżka, na którym leżałem zmordowany treningiem tak, że mogłem ruszać tylko językiem, a i to z trudem.

Podał mi kilka, różnego kształtu, kawałków skóry.

— Takie będą dobre? — spytał.

Zrozumiałem co to znaczy i zacząłem oglądać kawałki. Dwa z nich oddałem mu z powrotem, a o pozostałych powiedziałem:

— Mogą być. Będzie mi potrzebny jeszcze ostry nóż.

— Sam zaostrzysz — powiedział Prupis i dodał, zwracając się do leżącego na sąsiedniej pryczy Batu-chana: — Pokażesz mu, skąd wziąć nóż.

Głośno tupiąc i rozmawiając, do pokoju weszło pięciu weteranów, którzy dokądś chodzili, w czasie gdy my trenowaliśmy.

— Nie tak głośno — powiedział Prupis. — I śpiewy nie potrzebne.

Weterani pokornie zamilkli i zaczęli głośno szeptać między sobą. Jeden z nich upadł, pozostali psykali jeden na drugiego.

— Spili się jak bydło — powiedział Prupis. — Ale ja ich nie winię — takie już to nasze parszywe życie. Nigdy nie wiesz ile ci jeszcze zostało.

Batu-chan zamknął oczy i udawał, że śpi. Ale czułem, że nie śpi, był ciekaw, o czym będziemy rozmawiać. Wiedziałem, że będziemy rozmawiać, inaczej Prupis nie przysiadałby na łóżku — dałby mi skórę i na tym koniec.

— Łysy mi napomknął — powiedział Prupis półgłosem, — że jesteś pupilkiem.

Na dźwięk tego słowa Batu-chan otworzył oczy.

— Co w tym takiego strasznego? — spytałem. — To mi zarzucają, że jestem sztuczny i grożą rozebraniem na śrubki, To pan mówi, że jestem pupilkiem. Nic z tego nie rozumiem.

— Zadałem ci proste pytanie i oczekuję na nie prostej odpowiedzi. Jesteś pupilkiem?

— Tak — odpowiedziałem, nie bez wahania. A co w tym złego? Czy to moja wina?

— Nikt nie jest winien temu, co z nim robią żaby — powiedział cicho Prupis. — Ale mimo wszystko lepiej, żeby ludzie nie wiedzieli, że jesteś pupilkiem. Pupilków mało kto widział, o pupilkach myślą, że wszyscy oni — to żabie psy. Ze nie można im wierzyć, oni są … no, jak zwierzęta. Nie ludzie, a zwierzęta, tylko domowe. Zaby wy truły psy, a zamiast nich trzymają pupilki.

— To wszystko kłamstwa! — powiedziałem głośniej, niż powinienem, — ktoś jeszcze obrócił się w naszym kierunku. Pupilki też bywają różne.

— A kto to wie? — powiedział Prupis. — Wszyscy żyjemy, każdy w swoim kącie i nie wiemy. Teraz patrzę na ciebie i widzę, że jesteś — jak człowiek? Dlaczego uciekłeś?

— Znudziło mi się — skłamałem. — Znudziło mi się być pupilkiem-ulubieńcem. Chcę, żeby mnie nie lubiono.

— Zartujesz — powiedział Prupis. — No, żartuj, żartuj. Mnie się podobasz, ale mimo wszystko bądź ostrożny.

On wstał i wyszedł. Wowa Batu-chan odwrócił się do mnie i powiedział:

— A mnie mówiono, że pupilki hoduje się w specjalnych laboratoriach i usuwa się im mózg.

— Zaraz ja tobie mózg wyjmę — powiedziałem posępnie. Nawet nie chciało mi się kłócić.

— Myślałem, że pupilki żyją dobrze — ciągnął Batu-chan, nie zwróciwszy uwagi na moje ostrzeżenie, — że żarcia mają — do syta! I są czyści.

— Zarcia do syta — powiedziałem. — Ile ci gospodyni da, tyle i zjesz.

— I dom, i czysto — powiedział Batu-chan, z niepojętą dla mnie zawiścią.

— A ty co, chciałbyś?

— Kto nie zechce? — spytał Batu-chan. — Każdy człowiek chce jeść i spać.

— A ja bym za nic tam nie wrócił.

— Dlaczego?

— Dlatego, że żarcie nie jest najważniejsze. Lubi rn cię — jesteś syty, przestaną lubić — to obiją cię batogiem, albo i odeślą do rakai.

— I mieszkałeś z nimi w jednym domu? — spytał Batu-chan, patrząc w sufit.

— Oczywiście. W jednym pokoju.

— A prawda, że oni mają jadowite pazury?

— Ależ ty głupi, Batu-chan! Przecież gospodyni mnie głaskała! I spacerowaliśmy razem.

— A w jakim języku rozmawialiście? — spytał Batu-chan, i tu zrozumiałem, że on nie uwierzył w ani jedno moje słowo. Widać to, co było dla mnie zwyczajne, po prostu nie mieściło się w jego niebogatej wyobraźni.

— W naszym, po rosyjsku.

— I ona cię nie przydusiła? Spytał Batu-chan na ostatku.

— Dlaczego miała mnie dusić, jeśli mnie lubiła?

— Lu-bi-ła! — powtórzył jeszcze raz: — Lu-bi-ła… Nie, chyba pęknę przez niego! Najlepszy przyjaciel żaby.

Odszedłem do stołu i zacząłem ciąć skórę na cienkie paski. Pracowałem do późna. Niektórzy podchodzili do mnie, przyglądali się, ale nie przeszkadzali. Myślałem, że Batu-chan nigdy nie widział sponsorów z bliska — to dziwne, ale, z pewnością, możliwe — panowie sponsorzy nie mogą przecież być wszędzie i pilnować wszystkich ludzi. A człowiekowi, nigdy z bliska nie widzącemu sponsora, wydaje się on zimnym dziwolągiem. Trudno o większą pomyłkę!

Przez kolejne dwa dni trwały nieustające treningi, byłem zmęczony, a pod koniec każdego dnia wydawało mi się, że uszło ze mnie całe powietrze. Ale czegoś się nauczyłem. Łatwo to wyjaśnić: byłem przecież wyższy niż wielu rycerzy naszej szkoły, szybciej niż inni ruszałem się i myślałem. Dobrze karmiono mnie w dzieciństwie.

Pan Achmed dwa ryzy pochwalił mnie przy wszystkich. A Prupis, chociaż nie chwalił, powiedział mi dziękuję, gdy oddałem mu dokładnie i mocno upleciony pejcz. Zaczęli się do mnie zwracać inni rycerze, nie odmawiałem — lubię majsterkować: szyć, wycinać, pleść…

Gdyby nie to nieustające zmęczenie, byłbym szczęśliwy. Zyło mi się nie gorzej, niż u Jajłoczków. Karmiono nas dobrze, spałem na prawdziwej, miękkiej pryczy. No, prawda, że bałem się trochę Dobryni, który pamiętał o naszym spotkaniu i nie pozwalał zapomnieć o przyszłej zemście.