Выбрать главу

Przynależność do świata gladiatorów dawała masę przywilejów, na przykład najsilniejsi wojownicy mieli zezwolenie na rozmnażanie, by wyhodować rasę bojowych gladiatorów. Oni mogli być pewni, że przy kolejnej kampanii likwidacji ich zostawią przy życiu.

Tu musiałem przerwać Batu-chanowi i poprosić o wyjaśnienie.

— Jak tu ci powiedzieć… — Batu-chan nie od razu znalazł właściwe słowa. — Na Ziemi żyje sto milionów ludzi. Może więcej, może trochę mniej. A kiedyś było dziesięć, albo sto razy tyle. Wtedy przyszli „dobrzy” sponsorzy i zaczęli zbędnych ludzi po troszku likwidować…

I tu nasz odpoczynek skończył się, z cienia wyszedł Prupis i dopijając z kufla piwo, krzyknął:

— Chłopcy, na trening!

Następnego dnia nasi jechali na towarzyskie spotkanie, i Prupis zapytał mnie:

— Pojedziesz z nami?

Jakbym miał wybór.

Byłem zadowolony, że w końcu zobaczę, czym tak naprawdę się zajmujemy.

Jechałem razem ze wszystkimi w ogólnym autobusie. Z tyłu złożone były miecze, kopie, zbroje — prawdziwe rycerskie zbroje. Widziałem, jak weterani w czasie treningów walczyli w tych zbrojach, — wydawali mi się tacy niezdarni.

Siedziałem na dostawianej ławeczce, naprzeciwko mnie — felczer i niewolnik, który miał naszym sportowcom pomagać przy ubieraniu. Trzęsło okropnie, dlatego, że i droga dawno nie widziała remontu, i autobus ledwie zipał.

— Zeby dostać nowy autobus — trzeba wygrać mistrzostwo Rosji! — powiedział felczer, kiedy podrzuciło nas pod sufit. Był to starszy, dobry człowiek stale mrużył oczy — był krótkowidzem.

Gladiatorzy siedzieli z przodu w fotelach z oparciami i całą drogę drzemali, albo omawiali codzienne problemy.

W ostatnim czasie udało mi się wiele dowiedzieć o ich życiu i o nagłej śmierci, byłem nawet w najdalszym miejscu naszego gospodarstwa, w lazarecie, który w tym czasie, na szczęście, świecił pustkami, ale w każdym momencie mógł się zapełnić. Stało tam sześć prycz, zaścielonych białymi prześcieradłami, i był jeszcze pokój, w którym stał stół obity ocynkowanym metalem, — domyśliłem się, że na nim robią operacje.

To czego się dowiedziałem zmusiło mnie do zajęcia się, ze zdwojoną energią, fechtunkiem i miotaniem kamieni z procy — pojąłem, że tylko własna siła i zręczność mogą mnie uratować. Weterani w szkołach gladiatorów troszczą się o siebie wzajemnie, chroniono ich i w niebezpiecznych momentach starano się ich nie poświęcać. Ale czasami śmierć nie oszczędza również ich. W większości jednak przypadków giną nowicjusze.

Nasłuchawszy się lekceważących, a nawet wulgarnych opowieści o sponsorach, uznałem, że moi drodzy państwo Jajbłoczko nie mieli pojęcia o tym co się wytwarza w niektórych dalszych garnizonach. Przecież w mojej obecności niejednokrotnie podkreślali swoją humanitarność, i nie mógłbym podejrzewać ich o taką obłudę.

Być może dalej oddawałbym się gorzkim rozmyślaniom, ale widok za oknem — zupełnie nieprawdopodobny — sprawił, że zapomniałem, na jakiś czas, o sponsorach.

Zbliżaliśmy się do Moskwy!

Miasto objawiało się stopniowo, w miarę naszego zagłębiania się weń. Kiedyś było metropolią, to znaczy centrum wszelkiej rozpusty i łajdactw Rosyjskiego mocarstwa. Właśnie stąd pochodziły straszne nakazy o truciu rzek i wyrębie lasów. Właśnie w tym mieście znajdowały się straszne monopole, nazwy niektórych z nich pamiętałem jeszcze z dzieciństwa: 12345… Moskwa — to siedlisko sił, których celem było zniszczenie życia na Ziemi. Właśnie w Moskwie i w bunkrach, otaczających miasto, kryli się i walczyli do ostatniej kropli krwi zawzięci wrogowie ludzkości. To były tragiczne dni dla całej planety — sponsorzy musieli podjąć twardą decyzję: podnieść rękę na rozumne istoty, które okazały się nie wystarczająco rozumne i stały się wrogami własnej planety.

Z wielkim bólem serca sponsorzy, kierując się troską o ludzi, zdecydowali — należy zniszczyć tych wrogów, jak szczury, bezlitośnie, do ostatniego — jakie to charakterystyczne dla istot o wielkim i szczodrym sercu. Sponsorzy rozumieli, że ludzkość nie znajdzie drogi do szczęścia dopóty, dopóki na drodze do niego będzie istniała taka przeszkoda.

Ileż to razy, w dzieciństwie, zwinąwszy się w kłębek na krągłych kolanach pani Jajbłoczko, słuchałem zadziwiających historii o bohaterach-sponsorach, wychodzących samotnie na spotkanie setek podstępnych wrogów, o tym jak najlepsi z nich składali siebie w ofierze, by zapewnić ludziom w przyszłości godne istnienie. Z jakiegoś powodu na moją dziecięcą wyobraźnię szczególnie podziałał obrazek ze starej wideoksiążeczki — zielony, w błyszczącym bojowym stroju sponsor ostatkiem sił, wsparty na kolanie, broni się laserowym bagnetem przed hordą ludzików. Oni — wszyscy jak jeden szczerzący się, złowrodzy i długonosi. Pamiętam nawet imię tego sponsora — Wyjczuko. Padł śmiercią bohatera oswabadzając Moskwę od jej mieszkańców. Fakt, że mieszkańcy Moskwy, te wrogie siły, które szkodziły świetlanej przyszłości, byli tak, jak i ja, ludźmi nie mąciło mojego spokoju. I pięknym wydawał mi się umierający za słuszną sprawę sponsor Wyjczuko, i wstrętne były nosate, z czarnymi oczkami, szponiaste ludziki.

Pamiętałem, że kiedy sponsorom, pomimo całej ich odwagi, nie udało się całkowicie zlikwidować ludności Moskwy, musieli zastosować gaz usypiający — szlachetny i humanitarny środek, uśmiercający bezboleśnie i błyskawicznie. Ale, mówią, że nawet po tym, korzystając z tajnego poparcia sił zagranicznych i międzynarodowych organizacji, w piwnicach Moskwy zostały niedobitki. I od tej pory, żeby nie zarażać okolicznych terenów, Moskwa stała się czymś w rodzaju rezerwatu, dokąd nie chodzą ludzie, nad którym nie przelatują ptaki i owady, — przygnębiająca cisza króluje nad tym pomnikiem ludzkiego barbarzyźstwa…

Wszystko to pamiętałem i dlatego, gdy siedzący naprzeciwko mnie niewolnik powiedział zwyczajnie: ”Minęliśmy Mitiszczi, zaraz Moskwa”, — wszystko ścisnęło mi się wewnątrz. Dlaczego jedziemy przez Moskwę? Jak możemy się na to ważyć? Nie mamy przecież nawet strojów przeciwradiacyjnych.

— Nie wolno! — krzyknąłem.

Wszyscy w autobusie obrócili się w moją stronę.

— Do Moskwy nie wolno! Tam promieniowanie! Wstęp zabroniony! Nawet pojedynczy ptak nie przeleci nad centrum Moskwy!

Ktoś się roześmiał. W szkole gladiatorów już przywykli do moich dziwactw.

— Zamilcz! — krzyknął Ptupis. — Mam cię wysadzić, czy co?

— Jak samotną kurę! — dodał Dobrynia.

— Mniej byś słuchał tych żabich bredni — powiedział Batu-chan, siedzący na jednym z ostatnich miejsc, obok Jurgena.

Zmusiłem się do patrzenia w okno. Jeszcze jeden bastion, zbudowany wychowaniem i życiem u sponsorów, runął. Mam wystarczająco dużo w głowie, by wiedzieć, że gladiatorzy nie pojechali by tak spokojnie przez radioaktywne miasto. Znaczy, że Jajbłoczkowie łgali. Z pewnością, kłamali bezwiednie, sami wprowadzeni w błąd przez złych sponsorów.

Z lasu i zarośli krzewów, wznoszących się po obu stronach zniszczonej drogi, coraz częściej wyłaniały się domy, niektóre całkiem rozwalone — po prostu potężne zwały cegieł, albo betonowych płyt. Inne stały, wznosząc się na kilka pięter. Poraził mnie widok mostu, pod którym nie było rzeki, a przebiegały jakieś na wpół zarośnięte drogi, następnie z prawej strony ukazała się, górując nad lasem, jakaś dziwna metalowa, pordzewiała, lecz tym nie mniej majestatyczna rzeźba, przedstawiająca kobietę i mężczyznę w dziwnych strojach, którzy jednocześnie wykonywali krok do przodu i podnosili do góry jakieś przedmioty. Przedmiot w ręce mężczyzny przypominał wielki młotek, ale co trzymała kobieta — pozostało dla mnie zagadką. Dalej droga prowadziła nas obok zawalonego łuku, za którym widać było jakieś wielkie budynki.