Выбрать главу

Obracałem tylko głowę, starając się zobaczyć jak można najwięcej. Zadziwiające, że przeżyłem dwadzieścia lat w dostatku i błogim spokoju, sądząc, że cały świat sprowadza się do naszego miasteczka, supersamu, przystanku, pokoju wypoczynkowego dla pupilków, kilku wybetonowanych ulic i szarych kopuł bazy obserwacyjnej sponsorów na horyzoncie.

Już od kilku dni wszystko wewnątrz mnie wrzało, głowa mi pękała od ciągłego dziwienia się. Ale najważniejsze kryło się nawet nie w ilości i różnorodności pytań, a w tym, że prawie każdy następny krok poddawał pod wątpliwość moją bezgraniczną wiarę w sponsorów, uwielbienie dla nich — cechę charakterystyczną dla wszystkich, bez wyjątku domowych pupilków.

Ulice Moskwy były prawie puste, w szczelinach asfaltu rosły trawa i krzaczki, miejscami głęboka koleina omijała drzewo, wyrosłe na jezdni, miejscami nie było asfaltu — przed nami ukazywała się jama, którą należało pokonać, przejeżdżając po niepewnym drewnianym moście. Ale mosty istniały — to oznaczało, że ktoś po mieście jeździ.

Ale zarówno pieszych, jak i samochody spotykało się bardzo rzadko. Raz, przy łuku, zobaczyłem poskładaną z części starych samochodów kolasę, w której siedział kędzierzawy goły człowiek i głośno śpiewał. Kolasa obładowana była deskami i polanami. Potem, już w tej części miasta, gdzie las był rzadszy, a domy wyższe, zobaczyłem zwykły samochód sponsorów. Ten widok był mi znajomy — dokładnie takie lustrzane samochody jeździły wieczorem i nocą i po naszym miasteczku. Pamiętam, jak w dzieciństwie porażało mnie w nich to, że błyszczały jak lustro. Kiedy taki samochód jedzie przez miasto, to w jego zaokrąglonych bokach odbija się wszystko: i niebo, i otaczające drzewa, i domy. Ale wszystko w nim wydaje się zniekształcone, krzywe; tylko dlatego można przyjrzeć się samochodowi i zgadnąć jego kształt. Kiedyś, na moje dziecinne pytanie, po co oni tak robią, pani Jajbłoczko odpowiedziała, że kiedy źli ludzie chcą strzelać do takiego samochodu, to z pewnością spudłują.

Na spotkanie nam, lekko unosząc się nad dziurami w asfalcie i dlatego nie kołysząc się i nie trzęsąc, wolno a nawet uroczyście nadlatywał patrolowy mobil sponsorów. Boczne okna mieli opuszczone, robią tak zawsze w miejscach, gdzie nie oczekują niebezpieczeństwa, a za nimi widać było obojętne, wcale nie straszne z tej odległości pyski sponsorów. Sponsor zobaczył nasz stary autobus, ale niczym nie okazał, że jest zdziwiony czy też zainteresowany naszym pojawieniem się — jakby dwa koty spotkały się na ulicy — i rozeszły się.

I tu jeż w moim umyśle wybuchł kolejny zakaz: ludziom, dla ich dobra, zakazuje się używania wszelkich środków transportu, dlatego, że mogą mieć awarię i ucierpieć, a także stanowić niebezpieczeństwo dla innych środków transportu…

— To oni pozwalają? — spytałem.

— A dlaczego mają nie pozwalać? — zdziwił się niewolnik.

— Ale my jedziemy!

— Pieszo do stadionu długo byśmy szli.

Autobus nasz skręcił w prawo i znaleźliśmy się na placu, oczyszczonym z krzaków i drzew, gdzie niegdzie asfalt był naprawiony — do dziur nasypano ziemi.

Za placem tym znajdował się budynek, który przypominał rzymskie koloseum — tak nazywał się starożytny teatr we Włoszech, gdzie kiedyś odbywały się przedstawienia i walki gladiatorów. Był on zbudowany tak świetnie, że nie rozpadł się w ciągu dwóch tysięcy lat, które minęły między Imperium Rzymskim a szczęśliwym przylotem sponsorów.

Potężny budynek, do którego podjechał nasz autobus, był w opłakanym stanie: dach zawalił się już dawno, tak samo jak górna część ścian, ale i tak robił imponujące wrażenie.

Na placu przed nim panował nieoczekiwanie duży ruch. Poruszały się po nim nie tylko powoziki ze sponsorami, piesi sponsorzy, ale również ludzie, którzy czekali na obrzeżach placu, ale zachowywali się spokojnie, jakby mieli prawo znajdować się tutaj.

Sponsorzy ubrani byli pokojowo — wypoczywali. Być może, dla niewprawnego oka wszyscy sponsorzy wydają się identyczni i ich ubrania wyglądają tak samo — nic podobnego! Sponsorzy przykładają ogromną wagę do ubioru, do tego, jak podmalować pysk, jak poruszać kończynami — to złożony i zrozumiały tylko dla swoich język, który wyraża więcej i bardziej otwarcie, niż słowa, które wypowiadają na głos. Wiedziałem już, że prawie nikt z ludzi tego wewnętrznego tajemnego języka nie rozumiał — nawet nie wszystkie pupilki go rozumiały. Ale te z nich, które chciały ciągać korzyści z wiedzy gospodarzy, znakomicie wyczuwały najdrobniejsze detale zachowania i nastroju swojego sponsora.

Obserwując sponsorów na placu, widziałem, że byli trochę pobudzeni, ale nie rozdrażnieni, dlatego, że szykowali się do obejrzenia ciekawego widowiska.

Ludzie, których zobaczyłem, w większości mieli na sobie różnorodne, czasami nawet wyzywająco jaskrawe stroje, i, co było zadziwiające, sponsorzy na to nie reagowali. Widać było wśród ludzi i nagich, ale byli to niewolnicy niskiego rzędu — tragarze palankinów, powożący bryczkami, sprzątacze, zamiatacze i sprzedawcy wody. Ale zobaczyłem też kilka postaci, przypominających swym wyzywającym klaunowskim odzieniem mojego pana Achmeda.

Jak wiele jeszcze nie wiedziałem i nie rozumiałem! „Ile jeszcze muszę się dowiedzieć! — myślałem. — I jak ostrożnie powinienem się poruszać po tej drodze, by nie zostać ukaranym.”

Na widok sponsorów miałem ochotę schować się w autobusie, ale przenikliwy Prupis, zauważywszy moje wahanie, powiedział:

— Jeśli się boisz, że cię rozpoznają, to zapomnij o tym! Zaby jeśli w ogóle rozróżniają ludzi, to tylko po kolorze ubrania. Dlatego nasze władze tak się stroją. A ty — pupilek, niewolnik, zwierzę. Jak tylko się ubrałeś, od razu przestałeś dsla nich istnieć. Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem — odpowiedziałem z niedowierzaniem.

Prupis uśmiechnął się i klepnął mnie po ramieniu — to klepnięcie wyrzuciło mnie na jezdnię. Złapawszy oddech, zacząłem brać od niewolnika broń i zbroje, zanosiliśmy je do, wydzielonego dla naszej szkoły, pomieszczenia pod stadionem.

Potem przeszli tam nasi weterani, za nimi — ścisłą grupą — pierwszoroczniacy. Batu-chan mrugnął do mnie, Jurgen tylko rzucił czarnym spojrzeniem.

— Mamy czas — powiedział Prupis. — Ubierajcie się bez pośpiechu. Zaraz przyjdzie pan Achmed i wyda dyspozycje.

Ze zdenerwowania zachciało mi się sikać i spytałem niewolnika czy nie wie, gdzie tu jest wychodek. Ten wyjaśnił, że muszę pójść korytarzem do skrętu w lewo i tam zejść do podpiwniczenia.

W wychodku było brudno i cuchnęło.

Wyszedłem z niej, poszedłem korytarzem i wtedy usłyszałem głosy. Zatrzymałem się. Nie dlatego, że chciałem podsłuchiwać, na odwrót — nie miałem ochoty rzucać się w oczy nie wiadomo komu.

— Dlaczego muszę oddawać ci dziesięć procent? — spytał głos niższy, bardziej basowy. — Niech ci się nawet nie marzy! Kto wygra?

— Posłuchaj, Jean — odpowiedział wysoki, znajomy mi głos, — moi ludzie, gdyby zechcieli, zrobili by z twoich kotlety. Ale umowa jest umowa: musisz zbierać punkty, a ja i bez tego mam wysoką pozycję. Tak, że zapomnij o rozdzielniku — po połowie! Inaczej każę zająć się tobą na serio.

— Aleś mnie przestraszył! Widzieliśmy takiego jednego straszaka — obraził się właściciel basu. — Idę ci na rękę tylko przez szacunek dla naszej starej przyjaźni.

— No i szanuj — odpowiedział głos Achmeda.

Nie przerywając rozmowy, odeszli, a ja ostrożnie wyjrzałem zza węgła, a potem puściłem się pędem do naszego pokoju.