To znaczy, że oni uzgadniali cenę? Cenę czego?
Odpowiedź na to pytanie otrzymałem dość szybko.
Kiedy wszedłem do pokoju, pan Achmed stał pośrodku w swoim stroju klauna, otoczony weteranami w zbrojach i paroma juniorami w zielonych skórach z obciągniętymi grubą skórą owalnymi tarczami w rękach.
Wśród juniorów zobaczyłem Batu-chana z Jurgenem. Batu-chan podniósł ręką, w powitaniu, pan Achmed zauważył ten gest i krzyknął:
— Tim, nie rozpraszaj ludzi, łeb urwę!
Cofnąłem się.
— Znaczy, tak — ciągnął Achmed mowę, przerwaną moim pojawieniem się, — wśród weteranów będzie dóch rannych i jeden zabity. Muromiec, ty poniesiesz dzisiaj zaszczytną śmierć.
Na przód po krótkij chwili wystąpił Ilja Muromiec. Znałem go tylko z twarzy.
— Tak jest, panie — posępnie powiedział. Krew zastygła mi w żyłach.
— Tobie, Dobrynia — Achmed był rzeczowy i zwięzły, — przyjdzie przelać krew.
— Mnie już poprzednio ranili — powiedział Dobrynia, na którym zatrzymało się spojrzenie Achmeda, — jeszcze się dobrze nie zagoiło.
Wszyscy dlaczegoś się roześmiali.
— To nic, wytrzymasz — odpowiedział Achmed. — Jeszcze zranią Sołowja.
Rycerz imieniem Sołowiej w milczeniu skłonił głowę. Wszyscy trzej byli przygnębieni, a ja doskonale rozumiałem ich smutek. Ze szczególną uwagą obserwowałem Muromca. Chciałem zobaczyć na jego twarzy odbłysk zbliżającej się śmierci, ale trudno to było zobaczyć, bo rycerz nieoczekiwanie mocno, z brzękiem opuścił przyłbicę.
Skąd mógł to wszystko wiedzieć pan Achmed? Umiejętność zaglądania w przyszłość, czy zmowa z przeciwnikiem?
W niskim pomieszczeniu, ścian którego, widać, już ze sto lat nikt nie próbował pomalować, zapanowała przygniatająca cisza. Słychać tylko było ciężki oddech dwóch dziesiątków, którzy, jak już teraz wiedziałem, przygotowywali się do pójścia w śmiertelny bój. Wiedziałem, jeszcze Batu-chan mi mówił, że w gladiatorskim świecie wiele jest podstępu i zmowy. Ale gdzie jest granica między teatrem, a autentyczną tragedią? Swiat, w którym się znalazłem, był okrutny i ci, którzy przeżyli w nim wiele lat nawet tego nie zauważali. Dla mnie jednak, w istocie gościowi, okrucieństwo i absurdalność tego świata, były oczywiste.
Nad naszymi głowami, gdzieś w czeluściach potężnego gmachu rozległ się gong.
— No chłopcy, zbierajcie się — powiedział Achmed. — Zyczę szczęścia.
Razem z niewolnikiem, imienia którego tak i nie udało mi się poznać, wzięliśmy po wiadrze z wodą, a felczer — stertę ścierek i długi rulon perkalu, żeby wojownicy mogli się umyć, napić i, jeśli będzie trzeba, mieli czym przewiązać rany.
Następnie niewolnik, już znający drogę, poprowadził mnie długim korytarzem do wyjścia na arenę.
Arena była wielka, szerokości nie mniej niż sta kroków i długości ze dwa razy większej, porośnięta trawą. Ale trawa w wielu miejscach była wydeptana.
Oczywiście, moją uwagę przyciągnęło nie tyle pole, co trybuny stadionu. Otaczały go amfiteatrem. Wprawdzie jedna z trybun zawaliła się i nikt na niej nie siedział, za to tę, pod którą wyszliśmy i przeciwległą wypełniały tłumy.
Widowisko, które jawiło się przed moimi oczami było do tego stopnia niezwykłe, że zapamiętałem go ze wszystkimi szczegółami.
Pierwszy rząd trybun wypełniony był ludźmi w jednakowych ciemnoniebieskich ubraniach. Na głowach mieli dziwne czapki z miedzianą pozłacaną ozdobą z przodu, w rękach — gumowe pałki. Byli to milicjanci oddziałów specjalnych w galowych mundurach — to powiedział mi felczer. Za nimi dwa, albo trzy rzędy zajmowali ludzie ubrani jaskrawo, wyzywająco, podobnie do pana Achmeda. Dalej, za szerokim przejściem, po którym spacerowali milicjanci z pałkami, zaczynały się loże. Loże obliczone były na istoty o wiele większe niż ludzie. W lożach tych, jednakowi dla ludzkiego oka, zieloni, w zielonych opiętych strojach, w okularach, chroniących oczy przed zbyt jaskrawym dla sponsorów światłem dziennym, siedzieli nasi zdobywcy — władcy Ziemi.
Muszę się przyznać, że pierwszym moim odruchem było uciec w głąb stadionu, schować się, przyczaić — wydawało mi się, że swym ostrym spojrzeniem, pokonawszy zielone pole, któryś ze sponsorów dojrzy mnie, rozpozna i rozkaże pojmać mnie i przekazać właścicielom dla przykładnego ukarania.
Jednocześnie mój umysł próbował walczyć ze strachem. Wiedziałem przecież, że niemożliwe by ktoś na tym stadionie zobaczył i rozpoznał mnie wśród niewolników i pomocników gladiatorów ubranych, tak jak i ja, byle jak ostrzyżonych i nie ogolonych.
Sponsorzy siedzieli w dwóch rzędach — dwa rzędy lóż, dwa rzędy zielonych straszydeł. Wcześniej nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy sponsorzy wyglądają jak monstra, czy też są piękni.
Dziś spojrzałem na nich innymi oczami. Rzeczywiście, najbardziej przypominali zielone żaby wielkości hipopotama. Gęby miały wąskie i duże — jak otworzy, możesz tam włożyć arbuz, jak wisienkę — sam widziałem. Oczy zaś maleńkie, schowane w miękkich fałdach powiek. Prawie wszyscy sponsorzy byli w ciemnych okularach — niemal niewidocznych na twarzy, ale nadających jej jeszcze większą ociężałość.
Powyżej lóż nikt już nie siedział — tylko u samej góry majaczyli się, stojący na szeroko rozstawionych nogach, milicjanci z oddziału specjalnego.
W centrum trybuny, tej z naszej strony, znajdowała się orkiestra, składająca się z ludzi. Akurat kiedy wyszliśmy, orkiestra zaczęła grać. Grała głośno, ale niezbyt czysto, starając się wykonać popularną w ostatnich miesiącach wśród sponsorów pieść „ Podwoimy szeregi!”, która zawsze nuciła w kuchni pani Jajbłoczko, przygotowując nam z mężem obiad. Na to wspomnienie drgnęło mi serce i w oku zakręciła się łza. Gdzie jesteście, ciche spokojne czasy ogólnej miłości, a co najważniejsze — czasy dające poczucie bezpieczeństwa! Powiedzcie, po co człowiekowi wolność, jeśli w zamian traci on kawałek domowej kiełbasy?
Sponsorzy poruszyli się w swoich lożach, niektórzy próbowali nucić z orkiestrą, inni rozmawiali, a ponieważ głosy sponsorzy mają o wiele bardziej przenikliwe i głośniejsze niż ludzie, do mnie dobiegały ich słowa, chociaż nie wszystko mogłem zrozumieć.
-Co oni tak zwlekają?
— Jeśli nie zaczną, to samego doradcę wygnam na pole!
— Zawsze ta ich tępota!
— A co dzisiaj będzie na wieczornej odprawie?
— Odpowiedziałem mu: nie leź w moje sprawy, ja dla ciebie nie jakiś młodszy patrolowy…
— Dlaczego do nas nie wpadasz? Tęsknię…
Były to zwykłe słowa, a ja chłonąłem głosy z dziwną mieszaniną nienawiści i miłości — język sponsorów, mój rodzimy, wydawał się tak harmonijny i melodyjny, chociaż spotykałem ludzi, gotowych zakrywać uszy na jego dźwięk.
Na środek pola wyjechał niewielki otwarty autobus, na platformie którego stał człowiek z mikrofonem. Ubrany był w pasiasty, przylegający do ciała strój, na nim — metaliczną kamizelę, na głowie zaś kolczugową czapeczkę.
— Zaczynamy! — zawołał człowiek, podnosząc mikrofon do ust. — Zaczynamy towarzyskie spotkanie pomiędzy „Czarnymi Tygrysami” z Sokolników i „Bohaterami” z Mytiszcz!
Widzowie w pierwszych rzędach zaczęli krzyczeć i bić brawo, jakby oznajmiono im jakąś niezwykłą nowinę, a sponsorzy umilkli i znieruchomieli.
W przejściu na prawo od nas otwarto drewniane wrota, i stamtąd wyjechali moi nowi towarzysze — rycerze na czele z Muromcem. Ich zbroje błyszczały w jasnym słońcu, kopie były podniesione ku niebu.
W ślad za rycerzami na arenę wyszli piesi wojownicy z mieczami i tarczami. Rozpoznałem wśród nich Batu-chana i Jurgena.