Kim są ich przeciwnicy?
I jakby w odpowiedzi na moje nieme pytanie, otworzyły się wrota z drugiej strony stadionu, i stamtąd pojawili się zupełnie inni rycerze.
Jak żałowałem w tym momencie, że nie chciałem czytać starej książki z obrazkami, którą znaleźliśmy z Wikiem razem z innymi skarbami w piwnicy zburzonego domu na skraju naszego miasteczka! Doskonale pamiętałem obrazki w tej książce. Przedstawiały one rycerzy trochę podobnych do tych, z których składało się wojsko pana Achmeda. Tamci zaś, ci drudzy, byli ubrani zupełnie dziwacznie. Na ich głowach pyszniły się wiadra z rogami. To znaczy, przedmioty, zastępujące im hełmy, najbardziej przypominały wiadra. Z przodu w wiadrach były zrobione otwory dla oczu. Ich kolczugi były przykryte płaszczami, białymi i długimi, na których były naszyte krzyże, ale spod płaszczy widać było nogi, odziane w metalowe pończochy. Te oto monstra wyszły na spotkanie z moimi towarzyszami, którzy podobali mi się o wiele bardziej — ich hełmy były stożkowate, i tylko pionowy żelazny pas, chroniący nos, zasłaniał część twarzy, ciało okrywała kolczuga, a do niej, na piersiach przymocowane były niewielkie tarcze. Płaszcze nas mieli krótkie, ładne — gotów byłem zachwycać się naszymi rycerzami.
Dwie maleńkie armie zatrzymały się, nie dochodząc jedna do drugiej, jakby ucząc się przeciwnika.
Z trybun rozległy się krzyki — ludzie, zgromadzeni tam, witali rycerzy.
Sędzia pewnie stał na swojej platformie, a jej kierowca, widać doświadczony, doprowadził samochód do centrum pola. Sędzia uniósł rękę, dał sygnał i jego autokar szybko odjechał.
Ale nikt z przeciwników nie zrobił kroku naprzód.
Zaczęli obsypywać się na wzajem przekleństwami i pogróżkami.
— Czegoś tu przylazł? — krzyczał do kogoś Dobrynia. — Spadaj stąd, pókiś cały!
— Idź pojedz psiego gówna, zamiast się wydzierać! — krzyczał w odpowiedzi człowiek w wiadrze z rogami.
Spod wiadra głucho dobiegał jego głos. Jego sąsiad, który też miał na głowie wiadro, ale w miejscu byczych rogów widniał jeden — łosi, walił żelaznymi nogami w boki ciężkiego konia i monotonnie wył:
— Zabiję, zakłuję, zadepczę!
Do wymyślań /POŁAJANKI dołączyli piesi wojownicy.
— Strzeżcie się, sokolnicze kanalie! — krzyczał Batu-chan.
— Milcz, żółtodziobie! — odgryzł się wrogi rycerz, ubrany gorzej od innych, któremu na wiadro zabrakło rogów i dlatego ozdobił hełm grabiami. — Bo zatkam ci tę twoją gębę.
— Co? Żółtodziobie? — wzburzony Batu-chan rzucił się na tego, który go obraził, chociaż miał tylko tarczę i kopię, podczas gdy przeciwnik był uzbrojony w miecz i zakuty w pancerz.
Pozostali, póki co nie włączali się, czekali, widać, na wynik pojedynku i zagrzewali do walki jego uczestników, dołączając swoje okrzyki do wycia, dobiegającego z trybun. Nawet sponsorzy, których znałem jako istoty powściągliwe aż do przesady, zaczęli walić szorstkimi słoniowatymi łapami w stalowe ogrodzenia swoich lóż.
Batu-chan robił krótkie wypady włócznią i błyskawicznie odskakiwał do tyłu; jego przeciwnik, cięższy, kroczył za nim, starając się trafić mieczem, ale nawet jeśli mu się to udawało, Batu-chan zawsze zdążył podstawić tarczę. Już mi się wydawało, że nasz Batu-chan teraz zatopi włócznię w ciele wroga — i, co dziwniejsze, bardzo tego chciałem, kiedy z grupy wrogów wybiegł jeszcze jeden wojownik w okrągłym, przypominającym nocnik, hełmie i uderzył Batu-chana z tyłu. Byłby to koniec Batu-chana, gdyby Jurgen nie zauważył tego wypadu, — on, jak wiem, spodziewał się od wrogów takiej perfidii.
Jurgen odparł uderzenie, i stadion zaryczał — jedni z radości, drudzy z rozpaczy.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że pod trybunami są kasy totalizatora i widzowie robili zakłady, bądź obstawiali całą drużynę, bądź poszczególnych jej wojowników. Ludzie chodzili tam sami, albo posyłali swoich sług, a sponsorzy, którzy, jak się okazało, też brali udział w grze, ale nie mogli z powodu swojego położenia oraz z powodu swoich rozmiarów, udać się do kas, byli obsługiwani przez specjalnych gońców, którzy dyżurowali za ich lożami i na znak tego czy innego sponsora rzucali się do niego po typowania. Widziałem cały czas tych ludzi, ale nie mogłem pojąć jaką pełnią punkcję — wziąłem ich za konsultantów, którzy wyjaśniają ufnym i naiwnym sponsorom sens tego, co dzieje się na polu.
Teraz już na pomoc wrogiemu wojownikowi rzucili się wszyscy jego towarzysze. Tylko rośli, ciężko uzbrojeni jeźdźcy pozostali na miejscu, bacząc na to co się dzieje i czekając na ten moment, gdy do boju przystąpią nasi weterani.
Nagle zobaczyłem, jak koniec miecza dotknął nagiej ręki Batu-chana, i w tym samym momencie, jak powietrze z balonika, z ręki polała się krew. Batu-chan upuścił miecz i zachwiał się. Jeden z rycerzy w wiadrze i orlim pazurem rzucił się ku niemu, żeby uderzyć, ale wtedy w walkę wdał się Dobrynia, odparł uderzenie i sam zaczął walczyć z rycerzem. Obaj oddychali ciężko, a szczęk ich mieczy dolatywał do naszej kryjówki.
— Tutaj! — krzyknął felczer, wybiegając na skraj pola i wymachując ścierką, żeby przyciągnąć uwagę Batu-chana. Ten zauważył i zaczął biec w naszym kierunku do nas. Za nim rzucił się obcy wojownik, ale Batu-chan był szybszy, a Jurgen, zobaczywszy to, też wyrwał się z potyczki i dogonił wojownika, który musiał się zatrzymać i zacząć się bronić.
Z trudem łapiąc oddech, Batu-chan dobiegł do nas i skrył się za drewnianą tarczą.
Przedramię było we krwi, Batu-chan krzywił się.
— Niech to diabli — powtarzał, — boli!
Felczer kazał mi nalać wody do miski, a sam namoczył czystą ściereczkę i zaczął wycierać krew — na szczęście rana była długa, ale niegłęboka, niewolnik posmarował ją ałunem i polał jodyną — Batu-chan zawył i omal nie pobił nas zdrową ręką. Felczer założył opatrunek.
— Teraz miecza nie utrzymam! — Batu-chan wściekał się, felczer siłą posadził go na ławce, skądś pojawił się Prupis i spytał:
— Co z tobą? Odpowiedział niewolnik:
— Nic nie uszkodzone. Za tydzień się wygoi.
Prupis nie powiedział nic więcej i pospieszył wokół pola, w miejsce, w które przeniosło się centrum walki.
Zajęty rannym Batu-chanem, nie zauważyłem momentu kiedy wszyscy wojownicy stłoczyli się, a następnie każdy, znalazłszy sobie partnera, zaczął z nim walczyć. Stadion ryczał, sponsorzy walili w barierki, agenci od zakładów szwendali się to tu, to tam, a jeśli dodać do tego głosy sprzedawców lodów i piwa, którzy snuli się po stadionie — częstowali ludzi piwem, wyobrażacie sobie, piwem! — to można sobie wyobrazić jaki dom wariatów panował na stadionie.
Rozległ się gwizdek sędziego.
Niechętnie, z trudnością łapiąc oddech, wojownicy przerwali walkę. Okazało się, że sczepiwszy się mieczami, ranili się wzajemnie Dobrynia i rycerz z nogą orła na hełmie. Zalani krwią, upadli na siebie, jakby złączeni w miłosnym uścisku. Sędzia, po przerwaniu walki, pozwolił felczerowi i Prupisowi obejrzeć rany. Z drugiej strony do rycerza z nogą orła, który zgubił hełm i okazał się jaskrawo rudym człowiekiem, spieszył lekarz czy trener.
Prupis wyprostował się i krzyknął, żeby przynieśli nosze. Byłem wolny, więc złapałem nosze i pobiegłem przez pole.
Nad polem unosił się drobny jasny pył. Przebiegałem tuż obok wrogów i słyszałem, jak dyszą ciężko. Nie rozmawiali — ani o zwycięstwie, ani o ranach. Czekali kiedy będzie można kontynuować walkę i mieli nadzieję, że przerwa będzie na tyle długa, że zdążą odpocząć.