Dobrynia, widać, stracił przytomność — leżał w kałuży krwi, a krew ciekła nadal. Sędzia w swoim autokarze podjechał blisko i patrzył na nas z góry. Prupis podniósł głowę i powiedział do sędziego:
— Trzy ćwierci do śmierci!
Dobrynia dziwnie, cienko, jakoś po dziecinnemu zajęczał.
Patrzyłem na jego białą twarz i myślałem: przecież tobie była przeznaczona rana. Co to — zdolność zajrzenia w przyszłość czy złożenie ofiary?
— Czego stoisz? — zakrzyknął na mnie Prupis. — liczy się każda sekunda! Natychmiast rozłożyłem nosze i postawiłem na ziemi.
— Po mojemu, jego rana nie jest śmiertelna — powiedział sędzia.
— Też tak myślę — zgodził się Prupis.
— No to zabierajcie szybciej swojego rycerza — powiedział sędzia. — Pora kontynuować. Czas ucieka.
— To nic, przedłużycie czas.
— Publiczność się denerwuje.
Dopiero teraz znów usłyszałem wrzawę stadionu — była jakaś inna, rozdrażniona, niecierpliwa.
Kwadratowy, nieprawdopodobnie silny Prupis chwycił Dobrynię pod pachy. Głowa rannego opadła bezsilnie. Ja wziąłem Dobrynię za nogi. Nogi były zimne. Położyliśmy go na nosze.
Było je ciężko nieść.
Widziałem, jak rycerza, zranionego przez Dobrynię, też wynieśli na noszach.
Nie zdążyliśmy jeszcze ukryć się za drewnianą ścianą, kiedy na polu znowu rozgorzała walka. Zadrżała ziemia pod ciężkim krokiem rycerzy, zawył stadion.
Dobrynia uniósł jedną powiekę.
— Jak nasi? — spytał słabym głosem.
— Nie wierć się — powiedział Prupis. — I tak nam ciężko ciebie nieść.
— Tobie ciężko! — warknął Dobrynia, ale zamknął oczy i zamilkł.
Zatargaliśmy Dobrynię za drewnianą przegrodę. Tam, na ziemi, siedział Batu-chan, oparty o betonową ścianę i pił z dzbana, który niewolnik trzymał przy jego ustach.
Położywszy nosze na ziemi, Prupis natychmiast odwrócił się w kierunku pola, jego o wiele bardziej interesowały losy walki, niż życie Dobryni i Batu-chana, i mnie zrobiło się przykro, że okazał się taki bezduszny.
Ale idąc za jego spojrzeniem, mimowolnie też zapatrzyłem się w obraz bitwy — nie można inaczej, gdy widzisz, że twoich towarzyszy przycisnęli do skraju pola i gniotą ich ci nędzni rycerze w wiadrach.
Prupis wybiegł na skraj pola i pobiegł wzdłuż jego brzegu, nie śmiejąc stąpnąć na murawę dlatego, że sędzia natychmiast wyłapywał takie naruszenie przepisów. Prupis krzyczał, dawał rady, i nie wiadomo jak zakończyłaby się ta walka, najpewniej zawstydzającą porażką i pełnym pobiciem naszych przez czarne tygrysy, gdyby Ilja Muromiec nie usłyszał Prupisa i nie rzucił się na przód w największy gąszcz wrogich rycerzy.
Straszliwe ciosy posypały się na niego z obu stron — próbował uchylać się przed nimi, ale niektóre mimo wszystko osiągały cel. Zalany był krwią, ale cały czas w zapamiętaniu walił mieczem, i, pobudzeni jego przykładem, pozostali rycerze też ruszyli do przodu, i szybko bitwa znowu kipiała w centrum pola.
Ale Muromiec nie zobaczył końca tej potyczki. Ugodzony niezliczoną ilością ciosów, upadł w końcu i pozostał nieruchomy.
— Jak tam? — słabym głosem spytał z tyłu Dobrynia.
— Zranili Muromca — nie byłem w stanie ukryć smutku.
— Nie zranili — zabili — powiedział Dobrynia.
W tym momencie rozległ się długi przerywany świst.
Podporządkowując się mu, zmęczeni, bez tchu, rycerze obu stron rozchodzili się, jakby od razu zapominali o istnieniu przeciwnika, a sędzia wyjechał w centrum pola i do mikrofonu ogłosił remis.
Ogłoszenie sędziego, nie budzące mojego sprzeciwu, wywołało z jakiegoś powodu dodatkowe zamieszanie wśród pośredników i sług, którzy biegali do kas i roznosili wygrane.
— A co oni tak? — spytałem Batu-chana, który już podszedł do mnie i razem ze mną oglądał zakończenie walki. Rękę miał opatrzoną, ale rana za bardzo mu nie dokuczała.
— Wygrane i przegrane. Ludzie i żaby stawiają nie tylko na zwycięstwo — nasze, albo ich. Tu ważne ile zabitych i rannych, Wszystko się liczy.
— Ręka nie boli? — spytałem.
— Dopiero nocą zacznie boleć — powiedział Batu-chan.
Z pola krzyczał Prupis, żeby przynieść nosze i zabrać Muromca.
Razem z niewolnikiem zanieśliśmy je tam. Wojownicy już się rozchodzili, ciągnęli za sobą broń, jak kosiarze niepotrzebne już kosy. Nosze były ubabrane krwią Dobryni, i nagle wydało mi się, że znów jestem w fabryce cukierków, i, że to nie ludzie, a gąsienice, a nosze — to transporter, który wypluwa pełzaczy.
Z trudem odpędziłem od siebie wspomnienie zapachu ich krwi.
Prupis pomógł nam położyć Muromca. Ten był bezwładny. Gdy szliśmy, jego ręka wlokła się po ziemi. Prupis obszedł nosze, podniósł rękę i położył ją na piersi zabitego wojownika.
Z trybun dochodziły krzyki.
— Nasi są niezadowoleni — powiedział Prupis, — ktoś przegrał… — I po chwili, dodał: — A ktoś wygrał.
— Może by jego do szpitala? — spytałem.
— A skąd tu weźmiesz szpital, nie jesteśmy żabami — powiedział Prupis.
Nasz powrót do autobusu był powolny i smutny. Dobryni pomogli dostać się do niego towarzysze. Chociaż wydawało mi się okrutnym kazać mu iść po otrzymaniu takich ran. Muromca odnieśliśmy na noszach.
Obserwował nas tłum widzów, którzy nie rozchodzili się — chcieli zobaczyć rannych i zabitych. Ktoś z tłumu krzyknął:
— Rzućcie ich, po co to padlinę taszczyć!
— Stul pysk! — ryknął Prupis.
Donieśliśmy Muromca do autobusu.
Zdziwiło mnie, że wśród pijanych od zapachu krwi widzów, zobaczyłem też dwóch czy trzech sponsorów — stali troszkę z tyłu i pożerali oczami naszą smutną procesję.
W autobusie z tyłu otwierały się drzwi, domyśliłem się, że specjalnie na takie właśnie okazje. Postawiliśmy nosze, sami też weszliśmy do środka.
Widzowie zaczęli się rozchodzić.
— Wszyscy na miejscach? — spytał Prupis.
— Pana Achmeda nie ma — powiedziałem.
— I nie będzie — odpowiedział Prupis, — on dzieli szmal.
Rozległ się śmiech — prosto z pod moich nóg.
Wzdrygnąłem się i omal nie spadłem ze stołka — martwy Muromiec podniósł się i usiadł na noszach.
— Ma kto co zapalić? — spytał. — Myślałem, że zdechnę bez fajek.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ale raczej nie ze słów Muromca, tylko patrząc na moją zdumioną fizjonomię.
Dobrynia wyciągnął srebrną papierośnicę i otworzył ją.
Muromiec wyrwał kawałek papieru ze starej książki, leżącej na podłodze, i zwinął skręta. Potem przypalił od benzynowej zapalniczki.
Dotarło do mnie, że wszyscy, oprócz Batu-chana, są zdrowi i cali.
— Jak to tak? — spytałem.
— Przecież spotkanie było towarzyskie — śmiał się Prupis.
— Najważniejsze — powiedział Dobrynia, — to żeby widz widział, że nie ma żadnego oszustwa.
— Zawsze biję się ludzi — powiedział Prupis. — Zaby są łatwowierne. Dla nich walka — to zawsze prawdziwa walka. I śmierć — to zawsze śmierć. Oni jak starożytni wikingowie — ze śmierci się nie śmieją, z nią nie żartują. Nawet im do głowy nie przyjdzie, że ludzie tak potrafią oszukiwać.
Wszyscy roześmiali się. Przyjemnie było pomyśleć, że umiemy oszukiwać. Nie, nie tak na każdym kroku, ale tak specjalnie, żeby wywieźć w pole te żaby.
— Ile zarobiliśmy? — spytał, patrząc w sufit, Muromiec.