— Ile dadzą, tyle dostaniesz.
— Mistrzu, ty już od dawna nie wychodzisz na boisko — powiedział Muromiec, — myślisz po staremu. Pewnie twój mieczyk się stępił.
Znów się wszyscy roześmiali. I znowu poczułem, jaki jestem tu obcy.
— Nie stępił się — powiedział Prupis. Też się uśmiechał.
Okazało się, że weterani dostawali swoją dolę z pieniędzy, zapracowanych przez szkołę. Szkoły uzgadniały między sobą wcześniej — jaka będzie walka, ilu będzie rannych i zabitych. Przy czym, do tych ról wybierali zawsze weteranów, profesjonalistów — ich walka i ich śmierć musiały być przekonywające. Zdarzały się przypadki, kiedy szalbierstwo wychodziło na jaw, ale kończyło się to fatalnie i dla szkoły i dla gladiatorów. W autobusie dowiedziałem się, że skazane na zgubę ofiary przywiązywały sobie termofory z farbą, i umiejętność atakującego polegała na tym, żeby rozpruć kopią lub mieczem ten termofor, nie poraniwszy przy tym przeciwnika, ale i ten powinien podstawić właściwe miejsce — a w gorączce walki nie było to wcale takie proste. A juniorzy — tacy, jak Batu-chan czy Jurgen, którym na razie nie należało się prawdziwe uzbrojenie i, którzy pierwsi zaczynali walkę — o wiele bardziej ryzykowali. Tu już niczego nie dało się przewidzieć — można było oberwać guza, albo dostać kopią pod żebro. Droga do tytułu mistrza nie była prosta, i nikt nie zamierzał ci niczego ułatwiać.
Wieczorem Batu-chana zaczęła boleć rana — podniosła mu się temperatura. Jęczał, weterani spali, nie zwracając na niego uwagi, ale Prupis przyszedł, przyprowadził ze sobą felczera. Batu-chan dostał aspirynę, zastrzyk uspokajający i wkrótce zasnął. Felczer i Prupis cicho rozmawiali. Prupis powiedział, żeby felczer wziął jakieś lekarstwa, ale nie znałem tych nazw, u nas w domu lekarstwa były inne.
Szybko przyzwyczaiłem się do życia w szkole gladiatorów, dlatego, że zawsze byłem zajęty. Zbiegły pupilek sponsorów, domowe zwierzątko przybyszów — czy mogłem uciec? Oczywiście, że mogłem. Ale już zdawałem sobie sprawę, że zbyt mało wiem o otaczającym świecie, no i czy mogłem mieć jakiś cel? Nawet jeśli i miałem, to nie uświadamiałem go sobie. Powinienem był trafić do Markizy. Po co? Może miałem szczęście, że Łysy sprzedał mnie do szkoły gladiatorów? Czy tu będę żył dalej i stanę się tak samo silnym i zręcznym wojownikiem, jak Muromiec? Albo Dobrynia?
Chciałbym naprawić moje stosunki z Dobrynia, być może nawet zaprzyjaźnić się z nim, ale Dobrynia trzymał mnie na dystans. Z pewnością nie mógł przebaczyć mi niespodziewanego poniżenia, a może, po prostu mu się nie spodobałem.
Za to z innymi wojownikami, nawet weteranami zbliżyliśmy się do siebie. Nie od raz, oczywiście, ale nikomu nie robiłem świństw, nie kradłem, nie podlizywałem się Prupisowi, zawsze byłem gotowy pomóc, jeśli trzeba było coś zaszyć, albo naprawić. Do tego okazałem się dobry w fechtunku — mogłem wytrącić miecz prawdziwemu mistrzowi, mogłem też obronić towarzysza, jeśli temu poszło źle.
Dowiodłem tego w pierwszej walce, kiedy razem z innymi juniorami wszedłem w skład zasadniczej drużyny. Spotkanie było dogadane, ludzi na maleńkim stadionie w Libercach było niewiele, sponsorów tylko trzech — tam w pobliżu nie ma baz, a sponsorzy nie lubią daleko odjeżdżać od swoich miasteczek.
Przeciw nam występowali Tatarzy — „Pantery Persji”, drużyna słaba, ale groźna, ponieważ posiadali ostre kindżały i zakrzywione szable, którymi można pociąć człowieka na plasterki.
W gorączce walki z pięciu ludzi zwaliło się na Jurgena, zarżnęli by z pewnością, gdyby nie przeszkadzali sobie wzajemnie i nie spieszyli się — dzicy ludzie! Pierwszy zdążałem z pomocą. Waliłem ich płazem szerokim ostrzem miecza i starałem się wytrącić im szable z rąk.
Trzech, zdaje się, pozbawiłem broni. Ale pamiętałem cały czas, że nie wolno zabijać, ani nawet zranić w umówionym meczu — inaczej będziesz miał nieprzyjemności i ty, i szkoła.
Ale Tatarzy, widać, w walce zapomnieli, że walczą nie na prawdę.
Jeden z nich zdążył mimo wszystko przeciąć mi policzek, nawet nie od razu poczułem ból — taki ostry był jego kindżał, a drugi wbił kindżał Jurgenowi pod łopatkę.
Tu z pomocą przyszli nasi weterani — kopiami zapędzili Tatarów na skraj areny i bili ich kańczugami.
Felczer wybiegł prawie na boisko i rzucił mnie białą chustkę.
— Przyciśnij! — krzyknął. — Przyciśnij i wytrzymaj.
A sam rzucił się ku leżącemu na ziemi Jurgenowi.
Jeszcze nie czułem bólu i też pospieszyłem do Jurgena, by pomóc wyciągnąć go z areny — przecież czas meczu jeszcze się nie skończył i tatarska kawaleria, która broniła piechurów, jeszcze walczyła z naszymi jeźdźcami.
Jurgen leżał, skurczywszy się, jakby zmarzł. Oczy miał leciutko uchylone. Felczer zaczął przewracać go na pierś.
Plecy były zalane krwią, krew lała się obficie z przecięcia na skórzanej kurtce.
Patrzyłem na niego, przyciskając do policzka chustkę, i nie denerwowałem się zbytnio, ponieważ sądziłem, że Jurgen ma na plecach termofor, albo pęcherz z kurzą krwią. Ale ciało Jurgena obróciło się tak posłusznie i bezwładnie, że do serca zakradła mi się trwoga.
— Koniec — powiedział felczer. Niewolnik z Prupisem przynieśli nosze. Prupis chciał spytać, ale felczer sam powtórzył:
— Koniec.
Prupis zaklął, i wszyscy razem Jurgena na nosze.
Cały czas jeszcze nie docierało do mnie, że Jurgen umarł, — nigdy jeszcze nie widziałem martwego człowieka, a tym bardziej takiego, którego znałem i, z którym dopiero co rozmawiałem.
Kiedy odnieśliśmy ciężkie nosze do szatni pod trybuną i Jurgena położono na szerokiej ławie, felczer kazał mi go rozebrać.
Posłuchałem, ale zapomniałem się i odjąłem chustkę od policzka. Moja krew zaczęła szybko kapać na Jurgena, i Prupis, widząc to, krzyknął:
— Jeszcze tego brakowało! Co, oprócz Lancelota, nie ma komu rozebrać nieboszczyka?
Słowo „nieboszczyk” zabrzmiało obrzydliwie i obraźliwie. Jaki nieboszczyk? Jurgen? Prupis żartuje? Przecież to na pewno była umowa, Jurgen, taki rozważny, spokojny, zaraz otworzy oczy i mrugnie do mnie… Ale jednocześnie już wiedziałem, że Jurgen nie żyje i nigdy już oczu nie otworzy.
Zacząłem płakać i odszedłem do ściany. Krew lała się z rozciętego policzka, i cała prawa strona kurtki była mokra i lepka. Prupis podszedł do mnie, wziął za ramiona, obrócił twarzą do siebie i powiedział:
— Trzeba szyć. Felczer, chodź no tu. Jurgenowi teraz nigdzie się nie spieszy.
Szczęka bolała, bolała głowa, było mi niedobrze… Niewolnik przyniósł mi szklankę wódki. Prupis kazał wypić do dna.
— No, przełykaj rzesz! Bo przez ranę wyleje się na zewnątrz.
Ktoś zaśmiał się głupio. Pospiesznie przełknąłem palący napój, bo rzeczywiście wystraszyłem się, że wyleje się ze mnie.
Potem kazali położyć mi się na ławie i felczer, przemy wszy policzek wódką, zaczął go zszywać.
Dobrynia podszedł do mnie — mąciło mi się w oczach i nie od razu go poznałem.
— Dobrze ci tak — powiedział. — Nie trzeba się było pchać, żółtodziobie.
— Ratował Jurgena — powiedział Batu-chan, który stał obok, i, kiedy chciałem się wyrwać, trzymał mnie za ręce.
— Lepiej by zrobili, gdyby poczekali, póki my nie przyjdziemy.
Dobrynia omal nie pękł od poczucia własnej wyjątkowości. Prawie wszyscy weterani byli tacy.
— Póki wy szliście — powiedział Prupis, — tamci wybili by mi wszystkich juniorów. Jesteście dobrzy, kiedy macie ilościową przewagę, a tak — przeczekujecie.
— My? Przeczekujemy?