Выбрать главу

— Wynoś się stąd — powiedział Prupis, i Dobrania, mamrocząc, odszedł.

Następnego dnia policzek mi spuchł, felczer nawet bał się, że umrę z powodu zakażenia krwi, ale do zakażenia nie doszło, chociaż dostałem gorączki, nie spałem całą noc i czułem się koszmarnie. I na pogrzeb Jurgena nie poszedłem. Co to zresztą jest — pogrzeb juniora? Zakopią do ziemi, naczelnik szkoły, albo trener powie, żeby mu ziemia lekką była, a potem całą szkołą napiją się wódki nad jego grobem. I po sprawie.

Kiedy dzielono rzeczy Jurgena, weterani się nie wtrącali — wszystko dostali nowicjusze i juniorzy. Mnie dali jego nóż. Niewielki nóż, pochwa skórzana, wytarta, klinga przez częste ostrzenie zrobiła się mała, długa na dwie dłonie.

Nosiłem go pod kurtką, za pasem, na wszelki wypadek, i byłem wdzięczny Jurgenowi za taki dobry podarek.

Nóż Jurgena przydał mi się w walce, prawdziwej, zgodnej z kalendarzem walce, która okazała się dla mnie walką w naszej szkole.

Było to jesienią, zaczęły się oficjalne mistrzostwa Moskwy, a nasza szkoła znalazła się w fatalnej sytuacji — padły nam trzy konie, w tym ulubiony bojowy koń Dobryni. Konie ktoś otruł, i nie wiadomo — czy to któryś z rywali, czy bukmacherzy, stawiający cudze pieniądze na drużyny.

Bojowego konia od razu mieć nie będziesz. Takie konie wybiera się wśród źrebiąt. Specjalnie się karmi, trenuje. Kiedy nasze konie padły, spotkanie było za pasem. Pan Achmed, nie mówiąc już o weteranach, byli w podłym nastroju. Przegrana — oznaczała spadek w tabeli, a może nawet, wypadnięcie z pierwszej ligi. A z drugiej ligi rzadko kto wracał do pierwszej — chętnych było wielu, a zdobyć pieniądze i ludzi do dobrej drużyny w drugiej lidze bez sponsorów było niemożliwe. A sponsorzy nie stawiają na pechowców.

Dobrynia był nie swój, lepiej było do nie go nie podchodzić. Był przekonany, że konie otruli nasi przeciwnicy „Biali Murzyni” z Puszkińskiej. Wszystkie te słowa nic dla mnie nie znaczyły — nie wiedziałem, kto to są Murzyni, i dlaczego są biali, nie wiedziałem, co oznacza słowo Puszkińska. Kiedy spytałem Prupisa, tylko wzruszył ramionami — nawet się nad tym nie zastanawiał. Dopiero felczer powiedział mi, że Puszkin był poetą, że żył dawno i pisał wiersze. Sponsorzy też mają poetów i wiersze, chociaż trudno w to uwierzyć. Poeci siedzą na jakiejś górze, nie na naszej planecie, i chórem wyśpiewują o pogodzie i kędzierzawych obłoczkach. Pan Jajbłoczko w takich razach zaśmiewa się do łez, a pani Jajbłoczko lubi ich słuchać i włącza, kiedy małżonka nie ma w domu.

Tego dnia występowałem razem z juniorami. Tak jak oni, byłem w kurtce z grubej byczej skóry, w okrągłym żelaznym kasku, miałem miecz i nóż Jurgena. Batu-chan i inni juniorzy ubrani byli podobnie. Dobryni, Sołowiowi i Mikule, pozbawionych koni, znaleźli inne — tylko, że nowe konie, wzięte ze złych stajni, do niczego się nie nadawały.

Ale stawka była ogromna, jeśli wygramy — będziemy mogli kupić całą stajnię, przegramy — to koniec dla szkoły. Tak więc w autobusie, który wiózł nas na stadion, położony w drugim, zupełnie, końcu miasta, w zakolu szerokiej rzeki, wszyscy milczeli, każdy jak mógł przygotowywał się do walki.

Do szatni pan Achmed przyprowadził czarownika, żeby nad nami odczynił czary. Bitwa miała być prawdziwa, bez umawiania się: jeśli sędziowie lub bukmacherzy dowiedzą się o zmowie, wyrzucą nas z pierwszej ligi.

Czarownik był w czarnym stroju, pomarańczowej kamizelce i niebieskim cylindrze.

Nie spodobał mi się jego ubiór — z pewnością, tak ubierali się ludzie przed nadejściem sponsorów, ale nie lubię zbyt jaskrawych barw i barbarzyńskiego łączenia kolorów, choć inni gladiatorzy nie przywiązują do tego wagi. Czarownik wyjął z, przewiązanej sznurkiem teczki karafkę i kilka szklaneczek. W karafce był jakiś różowy płyn. Czarownik z początku skakał wokół karafki, wykrzykując czarodziejskie słowa, a potem, gdy pan Achmed kazał mu się streszczać, bo pora już była wychodzić, on rozlał różowy płyn do szklaneczek i weterani wypili, a nie dopite resztki zostawili nam. To był spirytus, ale coś do niego dodano.

— Mam nadzieję, że to nie doping? — spytał Prupis, skosztowawszy.

— Przecież wiem, czym ryzykuję — powiedział czarownik.

Twarz miał podłużną, żółtą i, wyskubane do cieniutkiej niteczki, brwi.

Zebrał szklaneczki do teczki, Achmed dał mu dwanaście rubli, i czarownik, przeliczywszy je, powiedział, że na pewno zwyciężymy.

Kiedy wyszedłem, przed rozpoczęciem walki, na korytarz, zobaczyłem czarownika znowu — szedł obok drugiego czarownika. Spokojnie rozmawiali. Felczer, który był obok mnie, powiedział:

— A ten drugi był u murzynów. To bracia.

— Ciekawe, co on powiedział murzynom — powiedziałem.

— Dlaczego pytasz?

— Przecież ten nasz nam powiedział, że zwyciężymy. Czy to znaczy, że drugi powiedział murzynom, że oni nie zwyciężą?

Moje rozważania rozbawiły felczera.

— Z czego się śmiejesz? — spytałem.

— Ciekawe, kto by mu zapłacił za złą wróżbę?

Pomyślałem chwilę i stwierdziłem, że felczer ma rację, i to mnie zdenerwowało.

— A ja mu uwierzyłem — powiedziałem.

— No i wierz dalej — powiedział felczer.

Tu rozstaliśmy się — on poszedł z trenerami i niewolnikami na skraj boiska, by obserwować walkę zza drewnianej bariery, a ja pospieszyłem za gladiatorami.

Ustawiliśmy się przy szerokim przejściu pod trybunami. Z przodu, jak zwykle przy uroczystym wymarszu, stali konni weterani — w pancerzach, kolczugach z czerwonymi tarczami i kopiami, za nimi my — piechurzy, maluczcy.

Szum stadionu cisnął na błony bębenkowe. Nigdy jeszcze nie widziałem tyle ludzi naraz. Być może, było ich tu z pięćdziesiąt tysięcy. Jak i wszędzie, sponsorzy zajmowali dwa rzędy lóż, otaczających stadion. Niżej siedzieli milicjanci, wyżej, za szerokim przejściem, po którym pałętali się bukmacherzy i agenci, szumiała różnokolorowa ludzka publika.

Dotarło do mnie, że przez ostatnie miesiące przywykłem już do podobnych, pewnie, że nie do takich ogromnych, widowisk. Powiem więcej, sądząc po zachowaniu i pewności siebie niektórych bogatych i ważnych ludzi, zacząłem nawet podejrzewać, że rzeczywiście planetą naszą rządzą nie sponsorzy, jak uważają wszystkie pupilki, ale właśnie ci różnokolorowi panowie.

Zresztą, właśnie tego dnia miał mnie głęboko rozczarować mój własny zmysł obserwatorski i, miałem poddać w wątpliwość wszystkie opowieści, którymi częstowali mnie w szkole i gladiatorzy, i pan Prupis.

Sędzia wyjechał autokarem na środek boiska i nad stadionem rozległo się uderzenie gongu.

— Z Bogiem! — krzyknął Prupis, uniesioną ręką odprowadzając nas na bój.

Pierwsi ruszyli ciężcy jeźdźcy, omal się nie spóźniłem, przytłamszony jeszcze szumem stadionu, ale Batu-chan szarpnął mnie za rękaw. Pomaszerowaliśmy w ślad za jeźdźcami.

Wyszedłszy na boisko, nasza maleńka armia zatrzymała się na jego skraju, czekając na przeciwnika.

Kiedy się pojawili, omal nie uciekłem ze strachu — czegoś takiego w życiu nie widziałem.

To nazywało się słoń.

Słoń pokryty był czerwonym czaprakiem, do jego grzbietu była przymocowana niewielka platforma, na której siedziało trzech czy czterech łuczników.

Jeszcze jeden człowiek siedział z przodu, zaraz za uszami słonia i kierował nim, poklepując trzcinką po głowie.

Za słoniem i po obu jego stronach wyjeżdżali jeźdźcy w żelaznych naramiennikach i otwartych hełmach. Sami jeźdźcy i ich konie wysmarowani byli białą farbą tak, że ich purpurowe wargi i czarne kółeczka źrenic rzucały się w oczy i wyglądały, jak namalowane na białym papierze. Całym ubraniem jeźdźców były czarne opaski na biodrach. Potrząsali krótkimi kopiami o płaskich szerokich ostrzach, podobnymi do ościeni, i nieskładnie zawodzili.