Выбрать главу

W odpowiedzi na ich zawodzenie stadion też zawył — ta drużyna była bardzo popularna, i to jej kibicowało wielu sponsorów. A gdzie sponsorzy, tam i bogacze — o tym nie raz mówiono mi w szkole. Niektórzy ludzie stali się na tyle przydatni sponsorom, że ci nie mogli się bez nich obejść. Wykorzystywali oni fakt, że sponsorzy nie mieścili się w szczelinach, czy też nie mogli wejść do domu i musieli polegać na wiernych ludziach. I było nieważne czy sponsorzy wiedzieli o tym, czy domyślali się prawdy, czy też byli na tyle tępi i naiwni, że wierzyli w bezinteresowność ludzi. Ale właśnie tym ludziom pozwalano ubierać się i mieszkać w mieście, a nawet mieć własne samochody lub konie. Oficjalnie, tacy ludzie byli określani jako nieszkodliwi ekologicznie, propagatorzy zdrowego sposobu życia, ochrony przyrody i miłości do sponsorów.

Słoń wystraszył mnie. Arena nie była taka znów wielka, i jeśli ten potwór szybko biega, to może zadeptać każdego z nas.

— A czym tego zabić! — spytałem. Stojący obok Batu-chan odpowiedział:

— Jego nikt nie rusza. To — talizman, ma straszyć takich, jak ty, głupków.

— A ci, którzy na nim siedzą?

— Nie martw się, zejdą kiedy będzie trzeba — powiedział Batu-chan. — Sędzia im nie pozwoli stamtąd strzelać.

Mimo wszystko czułem strach. Może Batu-chan się myli, może go okłamano i ten potwór zaraz rzuci się na nas i wbije we mnie swoje gigantyczne kły?

Słoń stał na arenie niedługo. Nasi wojownicy krzyczeli na niego, nazywając obraźliwie rogatą świnią, biali murzyni klęli w odpowiedzi, ale, kiedy rozległ się gwizdek sędziego, łucznicy, wstrzeliwszy strzały w niebo, zeskoczyli ze słonia, a ten, przestąpiwszy z nogi na nogę, opadł na kolana i zwrócił łeb w kierunku loży, w której siedzieli dwaj potężni sponsorzy w kosztownych szatach naczelników baz. Ci zachwyceni, załomotali wielkimi kułakami w żelazną balustradę, i cały stadion zaczął tupać, krzyczeć, walić pięściami i bić brawo. Wszyscy chcieli naszej porażki. Słoń opuścił arenę i przeszedł na bieżnię.

Potem rozpoczął się bój.

Zaczął się zwyczajnie. My, juniorzy, wychodziliśmy na czoło i lżyliśmy przeciwnika, wyśmiewaliśmy go, nasze kpiny i obelgi były wychwytywane przez wiszące nad boiskiem mikrofony i wielokrotnie wzmacniane, ku uciesze widzów. I czym sprośniejsze i wulgarne były nasze obelgi, tym głośniej cieszył się stadion. Za wyjątkiem, oczywiście sponsorów, którzy w tym czasie robili zakłady i dogadywali się z bukmacherami — robili interesy.

Starliśmy się z piechotą białych murzynów, mnie w utarczce dostał się słaby przeciwnik: był młody, może nawet młodszy ode mnie, mięśnie miał jeszcze nie wyrobione, nogi, jak patyki, a ramiona wąskie, jak u dziewczyny. W zapamiętaniu machał szablą, starał się przeszyć mnie swoją włócznią, ale wystarczyły mi dwie minuty, żeby przeciąć mieczem drzewce jego włóczni, a następnie wybić mu z dłoni kindżał, który wyrwał zza pasa.

Biały murzyn wystraszył się. Wydało mi się nawet, że wapno na jego policzkach i czole stało się jeszcze bielsze, źrenice jego latały po orbitach, jakby chciał przeskoczyć przeze mnie. Ale uciekać nie miał dokąd. A ja uniosłem miecz nad jego głowę.

Mój przeciwnik zobaczył swoją śmierć w moich oczach i wybrał jedyne rozsądne wyjście — padł na kolana i oddał mi się w niewolę.

Nie należy myśleć, że kalendarzowe spotkania gladiatorów to same zabójstwa. To, krwawa wprawdzie, ale jednak gra, mająca swoje reguły. Po to i są sędziowie na boisku. Jeśli przegrałeś w pojedynku, choć nawet nie jesteś ranny, zawsze masz prawo się poddać — rzuć tylko broń i padnij na kolana. I ciebie nie wolno ruszyć tak, jak nie wolno ruszyć rannego. To prawda, że dla twojej drużyny to strata punktów, a dla tych, którzy postawili na ciebie lub na drużynę — strata pieniędzy. Ale nie należy naruszać reguł — za to mogą zdyskwalifikować całą szkołę. Wśród gladiatorów o wiele bardziej ceniona jest umiejętność rozbrojenia przeciwnika i wzięcie go do niewoli, niż zranienie go. a zabijać mało kto lubi, śmierć zazwyczaj bywa przypadkowa.

Zabójcą nie byłem, tak więc odprowadziłem jeńca za boisko, tam do niego podbiegł pomocnik sędziego, a ja wróciłem do walki, będąc dumnym, że pomogłem mojej drużynie, i ciesząc się, że dostanę półsetki premii.

Wprawdzie, więcej nie walczyłem, bo potyczka juniorów już się zakończyła, i do roboty wzięli się jeźdźcy. Uniósł się kurz, słychać było krzyki, rżenie koni i jęki, szczęk mieczy, uderzały o tarcze kopie. Wiedziałem już, że zaciętość walki szybkość ruchów to świadectwo jedynie doskonałego wyszkolenia drużyn. Prawie na pewno, w pierwszej rundzie nikt nie zostanie zabity. A w rundzie drugiej zadepczą, albo okaleczą któregoś z nas, juniorów. Tak, że ja nawet cichcem rzuciłem zawistne spojrzenie na pojmanego przeze mnie białego murzyna — siedział teraz w kucki na bieżni i wyglądał na przybitego. Będziesz ty miał, pomyślałem, w szkole ukarzą cię surowo — nie zawodzi się drużyny!

Dla niego ta walka zakończyła się.

Wtedy nagle pojąłem to, nad czym wcześniej się nie zastanawiałem, — okazuje się, że nie lubię walczyć, machać mieczem i zabijać innych ludzi. Głupie, zajęcie dla zwierząt! Nigdy nie będę prawdziwym gladiatorem i weteranem — jak bym się nie starał. Z każdym dniem coraz ohydniejsze staje się odrąbywanie na ćwiczeniach mieczem słomianych głów strachom na wróble czy ciągnące się godzinami fechtowanie z „cieniem”.

Rozmyślania moje nie trwały długo, bo przybiegł felczer z wiadrem wody, trzeba było napoić wojowników, — ja miałem za zadanie osłaniać bezbronnego felczera przed przypadkowym ciosem.

Widząc nas, wojownicy przerywali walkę, wyciągali, nie schodząc z siodeł, ręce — felczer nalewał do kubka wody z solą, jeźdźcy pili, ja zaś patrzyłem, żeby ktoś ich nieoczekiwanie nie zaatakował.

Udało się. Białym murzynom, zresztą, też chciało się pić, i zdarzył się, jak to często bywa w trudnym boju, niezaplanowany time-out. Nikt z widzów nie miał tego za złe — tam, na trybunach, też roznosili kwas, oraz napoje dla sponsorów.

Do przerwy walka toczyła się ze zmiennym szczęściem. Dobry ni udało się zranić murzyńskiego wodza, którego wynieśli na noszach, ale, niestety, do niewoli dostał się Sołowiej. Dwaj przeciwnicy zwalili go z konia i przyłożyli do gardła kopię. Nikt nie zdążył mu pomóc, i Sołowiej się poddał. To był ciężki cios dla szkoły. Przecież jeniec musiał miesiąc odpracować w stajni u przeciwnika, i dopiero później można go było wykupić. Zdarza się czasami, że szkoła nie chce wykupić jeńca — wtedy zostaje on niewolnikiem. Ale Sołowia wykupimy, wiedziałem to na pewno. Sołowiej to jeden z ważniejszych weteranów szkoły.

Zasadnicze wydarzenia powinny były rozegrać się w drugiej rundzie. Na razie niewielką przewagę miał przeciwnik, ale, jak rozumiałem, on też był wykończony, i gdyby nie słabe konie u naszych weteranów — złamalibyśmy opór przeciwnika już wcześniej. A tak wynik spotkania był niejasny.

Zaczął padać deszcz. Trybuny zakwitły różnokolorowymi parasolami, rozwinęły się brezentowe płachty również nad lożami sponsorów. My musieliśmy moknąć i walczyć na śliskiej trawie, po kolana w błocie. Zmagania wyszkolonych wojowników mogły przekształcić się w zwykłą, obrzydliwą bijatykę.

Słoń stał niedaleko ode mnie, też było mu zimno i nieprzyjemnie. Miarowo kołysał głową, jakby nucił coś sobie, unosił i opuszczał trąbę… Jego poganiacz zlazł na ziemię i przykucnął, chowając się przed deszczem, pod brzuchem słonia.