Nie poszedłem do szatni, bo wiedziałem, że tam Prupis zaproponuje nam po czarce rozwodnionego spirytusu. Nie lubiłem tego świństwa, nie zdążyłem polubić. Wolałem już moknąć na deszczu, niż pić ten płyn — zresztą, samopoczucia po nim też nie lubiłem. Wolałem marznąć, ale zachować świeży umysł.
Być może, kiedy indziej znów zaczęto by się ze mnie śmiać, jak śmiano się zawsze, ale dziś nie ja byłem wszystkim w głowie, no i jeńca, przecież, też wziąłem ja, a nie Muromiec, czy Dobrynia.
Spojrzenie moje padło na trybuny po tej stronie, gdzie stał słoń.
Tak czasami bywa — jeszcze nie dotarło do ciebie, co zobaczyłeś, a cały już jesteś spięty.
Być może, i nie zauważyłbym madamki z fabryki słodyczy, gdyby nie to, że właśnie w tym momencie, podniosła się i poszła do wyjścia w towarzystwie Łysego.
Oboje ubrani byli jaskrawo, w złocistych płaszczach z wyhaftowanymi na nich czarnymi i czerwonymi kwiatami. Taki płaszcz musiał kosztować majątek — coś już wiedziałem na temat ubrań.
Madamka zatrzymała się przy wejściu i odwróciła się. Napotkała moje spojrzenie. Choć dzieliło nas ponad sto metrów, byłem przekonany, że mnie poznała. Rozpoznawszy — odwróciła się obojętnie. Wtedy dotarło do mnie, że Łysy, łamiąc umowę z Henrykiem, sprzedał mnie do gladiatorów za zgodą swojej gospodyni, być może, forsa też się jej dostała.
Podszedł nasz dobry felczer i przyniósł mi kubek gorącej miętowej herbaty. Nie zdążyłem jej dopić, gdy rozległa się syrena i trzeba było znów wychodzić na mokre boisko. Nagle, wydało mi się dziwaczne, że ludzie przygotowują się do tego, by zabijać się wzajemnie. Ubrali się do tego specjalnie, naostrzyli broń i wyszli na boisko, by zabijać. To była prawie wojna — ale wojna, na którą przychodzą popatrzeć sobie. A przecież pani Jajbłoczko tyle razy mówiła mi, że każda wojna — to klęska ekologiczna, i dlatego pierwsze co zrobili sponsorzy po przybyciu na Ziemię, to zakazali wszelkich wojen. Pewnie, że wojna, którą my prowadzimy, nie jest zupełnie prawdziwa, i, z pewnością nie można jej porównać co klęski ekologicznej. A jednak, w naszej grze było coś złego, naruszenie jakiś zasad. My zabijamy się wzajemnie, a pozostali ludzie i sponsorzy robią zakłady na nasze życie. A przecież nad trybunami rozwieszone są dobrze znane hasła: „Czystym zamierzeniem — czyste rzeki!”, „Kryształowe powietrze — lekkim!”, „Pamiętaj — Ziemia jest jedna, więc strzeż jej, nie pij do dna!”.
Te hasła towarzyszyły mi od dzieciństwa. Były rozciągnięte w poprzek ulic, na dachach domów, litery ich były wykonane z płótna, metalu, albo holograficznie; znałem je na pamięć i nie zauważałem ich.
W takim posępnym nastroju wyszedłem na mokrą arenę. Teraz, powinna rozpocząć się potyczka weteranów, i dopiero po jej zakończeniu, do ogólnej walki powinni włączyć się juniorzy.
Długo nie mogłem się skupić na przebiegu walki — myśli rozbiegały się, oczy wyszukiwały sponsorów, którzy przeżywali wydarzenia na arenie, odrażające wydały mi się ich łapy, będące w ciągłym ruchu. Zółte pazury to chowały się pod skórą, to wyłaziły na wierzch, wczepiając się w barierki. Wiedziałem już, że gdyby nawet pani Jajbłoczko zeskoczyła, zobaczywszy mnie, z trybuny i przybiegła, wymachując smyczą lub miską z mięsem, do mnie przez całą arenę, żeby odprowadzić mnie na kuchenną podściółkę, ja się już na to nie zgodzę. Miesiące spędzone poza domem, w znacznym stopniu rozwiały aureolę, którą mieli w moich oczach sponsorzy.
Dźwięczały, uderzając o siebie miecze, tarcze głucho jęczały w odpowiedzi na ciosy, do tych dźwięków już przywykłem.
I nagle coś się popsuło w tej symfonii — włączył się okrzyk przekleństwa… Cudzy koń, przydzielony Dobryni, niezdarnie uskoczył w bok, upadł na kolana i biały murzyn, walczący z Dobrynią, natychmiast wbił kopię w plecy rycerza.
To uderzenie było jakby sygnałem naszej porażki — nasi jeźdźcy próbowali osłaniać Dobrynię, dopóki Prupis z felczerem, ryzykując śmierć pod kopytami, biegli do niego; sędzia gwizdał, starając się wbić klinem swoim autokarem między walczących, ale biali murzyni, czując nadchodzące zwycięstwo, niczego nie słyszeli i rwali się do leżącego na ziemi Dobryni.
Ale nie zdążyli — Dobrynię nie tak łatwo było zabić. Podniósł się, ściskając w ręce miecz. Na sekundę stanął plecami do mnie, i wtedy zobaczyłem, że plecy jego były czerwone — krew lała się z głębokiej dziury w kolczudze.
Z radosnym wrzaskiem zwycięscy, biały murzyn znów uniósł kopię — wydawało się, że położenie Dobryni było beznadziejne. Na stadionie zapanowała nieoczekiwana cisza. To była już najprawdziwsza walka!
Dobrynia, choć ogłuszony uderzeniem, zdołał uchylić się od ciosu i, chwyciwszy kopię za drzewce, szarpnął ją do siebie tak, że biały murzyn, który nie pomyślał, by wypuścić kopię z rąk, wyleciał z siodła i ciężko upadł na ziemię, zahaczywszy jedną nogą o strzemię.
Inni biali murzyni rzuci się z pomocą swojemu rycerzowi, słoń, uniósłszy trąbę, głośno zatrąbił, ale na ich drodze stanął Ilia Muromiec, który wziął na siebie napór półtuzina jeźdźców i zatrzymał ich na sekundę, może dwie — to wystarczyło Dobryni, żeby wziąć zamach mieczem i opuścić go na kark białego murzyna.
I wtedy zobaczyłem — a zobaczywszy, nie uwierzyłem — jak odpada od ciała ludzka głowa, odpada i toczy się po trawie, stając się ciemną i bezkształtną.
Dobrynia, bez sił, opadł na ziemię obok bezgłowego wroga, sędzia też już był na miejscu — próbował autokarem rozdzielić wojowników. Nasi starali się osłonić rannego Dobrynię, póki nie nadejdą nosze. Udawało się im to z trudem, bo biali murzyni byli rozwścieczeni śmiercią — i to tak straszną — swojego towarzysza.
I wtedy dopiero co przycichły stadion zaniósł się jednym krzykiem. Spojrzawszy na trybuny, zobaczyłem, jak jeden ze sponsorów przełazi przez barierę. Sponsor ryczał tak, że przekrzyczał pozostałych widzów. Ale nikt z ludzi, oprócz mnie, nie rozumiał co on wrzeszczy.
— Zrujnował — krzyczał sponsor. — Zhańbił! Wszystkie moje pieniądze! Takiego rycerza zabił! Już jesteś martwy!
Nie mogę ręczyć, że dosłownie przetłumaczyłem wszystkie jego słowa, tym bardziej, że on tak strasznie dyszał i chrypiał, wykrzykiwał swoje groźby w dość prymitywnym i wulgarnym dialekcie, ale było jasne: ten sponsor postawił swoje pieniądze właśnie na zabitego murzyna i teraz miał zamiar wymierzyć sprawiedliwość po swojemu.
Nikt z ludzi nie zrozumiał zamiaru sponsora, wszyscy stali jak wmurowani i patrzyli na gigantyczną poczwarę. Inni sponsorzy nawet nie starali się go zatrzymać — na odwrót, niezależnie od tego na jaką drużynę stawiali, sponsorzy walili w bariery pięściami, wysuwali pazury i wydawali z siebie radosne ryki, jakby wszystko co się działo sprawiało im przyjemność.
Krzyknąłem:
— Dobrynia, uciekaj!
Nie myślałem nawet, że mój krzyk doleci do weterana i, dlatego zrobiłem krok w jego stronę, potem jeszcze jeden. Coś powstrzymało mnie od tego, by rzucić się do przodu. Zresztą, i tak nie mógłbym tego zrobić tak szybko, bo oddzielali mnie od Dobryni biali murzyni, którzy też zatrzymali się, patrząc na oszalałego sponsora i, nie rozumiejąc czego on chce.
Dobrynia był jedynym, który usłyszał mój krzyk. Może, i nie sam krzyk, on uchwycił moje przerażenie i strach o niego.
Zmusił się do wstania i nawet zdążył zrobić parę kroków w kierunku noszy, które nieśli Prupis i felczer, ale w tym samym czasie sponsor już wdarł się na boisko i, rozrzucając we wszystkie strony mocarnymi łapami napotykanych na drodze ludzi, rzucił się ku Dobryni.