Dobrynia próbował uchylić się, ale nie odważył się podnieść miecz na sponsora — ich absolutna wyższość została wyssana przez ludzi z mlekiem matki. Dobrynia mógł tylko cofać się, trzymając miecz przed sobą.
W zachwyconym ryku stadionu sponsor dopadł Dobrynię i walczyli kilka sekund, bo sponsor próbował wykręcić rękę Dobryni, żeby zabrać mu miecz, ale rycerz rozpaczliwie wczepił się w jego rękojeść.
Nikt z naszych nie odważył się przyjść mu z pomocą — jakby wszyscy zamienili się w kamienie.
Jeszcze sekunda — i Dobrynia musiał rozstać się z mieczem; odrzuciwszy go na bok, sponsor wczepił się pazurami w szyję Dobryni.
Nie wiem, dlaczego znalazłem się obok — widać, biegłem do nich cały czas, kiedy trwał krótki pojedynek o miecz, nie zauważając, że biegnę. Tylko w ten sposób mogłem się znaleźć obok nich… I mimo wszystko spóźniłem się — Dobrynia mocno odchylił się do tyłu, jakby starając się oderwać pazury od gardła, ale pazury weszły głęboko, i z szyi już chlustała krew, a sponsor rzucił Dobrynię na ziemię, ten upadł na plecy, i wtedy sponsor zwalił się na niego całkowicie przykrywając swoim cielskiem ciało rycerza. Widziałem tylko, jak palce rąk Dobryni konwulsyjnie i bezsilnie zaciskają się i prostują…
I wtedy wbiłem swój miecz w plecy sponsora.
Być może chciałem odrąbać mu głowę, a może tylko go odepchnąć — sam nie wiem, czego chciałem, nie miałem pojęcia co robię — inaczej nigdy bym tego nie zrobił. Przecież Dobryni już uratować nie mogłem…
Sponsor poczuł moje uderzenie — choć nie było tak silne, jak bym chciał. Mój miecz wniknął głęboko w jego spadziste ramię, i, zalany, tak samo czerwoną, jak u ludzi, krwią, sponsor podniósł się, nie pojmując co się stało.
Zdążyłem zobaczyć, że Dobrynia leży plackiem, z niezgrabnie jakoś, nienaturalnie odchyloną zmiażdżoną głową, — był martwy i przypominał dziecięcą lalkę, która wpadła pod samochód.
Nie słyszałem odgłosów stadionu, ale myślę, że jeszcze nigdy on tak nie krzyczał… ale tylko, do momentu, kiedy uderzyłem mieczem sponsora.
A po tym nastąpiła złowieszcza, do bólu w uszach, cisza, jakby ludzie zobaczyli, że niebo spada na Ziemię.
Widziałem, jak łapa sponsora skierowała się do pasa (przy pasie sponsor ma zawsze pistolet — pan Jajbłoczko zdejmował go tylko w domu). Zobaczyłem, jak sponsor wyjmuje pistolet — i w tym momencie nikt na stadionie nie miał wątpliwości, że za chwilę będę martwy, i, chyba byłoby to dla wszystkich, oprócz mnie, najlepsze wyjście. Zdarzył się oprych, który odważył się podnieść rękę na szacownego sponsora, był oprych, ale pan sponsor unicestwił go własną ręką.
Ale wśród wielu tysięcy, pragnących takiego zakończenia tej historii i, przekonanych, że i nie może być inne, był wyjątek — ja.
I dlatego, widząc, jak sponsor wyrywa pistolet i jak pistolet unosi się, bym zdążył przed śmiercią zajrzeć mu w lufę, wziąłem krótki zamach i szybkim, wypracowanym na treningach ruchem, ciąłem sponsora po szyi — wiedziałem, że piersi, osłoniętej pancerną kamizelą, nie przebiję, ale miejsce, gdzie głowa sponsora przechodzi w ramię — jest najsłabsze. Tylko tak można zabić sponsora.
A w tym momencie chciałem tylko jednego — chciałem zabić sponsora, dlatego, że w innym wypadku on zabije mnie.
Sponsor czknął, wolno osunął się do tyłu i upadł na nieszczęsnego Dobrynię.
Stałem i patrzyłem na niego, a po głowie pałętała się myśclass="underline" jak by tu ściągnąć go z Dobryni i zobaczyć — a może jeszcze żyje? Stałem tak kilka sekund, i nagle, rozległ się krzyk, który uratował mi życie:
— Uciekaj! Uciekaj, Lancelot!
Później już, przypominając sobie ten moment, uzmysłowiłem sobie, że krzyczał nasz trener Prupis — razem z felczerem byli blisko mnie, przybiegli z noszami, ale, niestety spóźnili się.
Krzyk Prupisa przywrócił mnie do rzeczywistości i, w jednej sekundzie przekształcił znowu w zwierzę — domowego pupilka, który ucieka przed goniącymi go takimi samymi zabijakami!
Rzuciłem się do przejścia, tam, gdzie stał, zagradzający mi drogę, słoń.
Moja ucieczka jakby obudziła cały stadion.
Falami, coraz bardziej narastał jazgot i popędzał mnie.
Zeskoczyłem już z boiska, kierując się ku ciemnemu kwadratowi wyjścia, kiedy zobaczyłem, biegnących z naprzeciwka, milicjantów, z pałkami w rękach. Na moje szczęście, szeregowi milicjanci na stadionie nie byli uzbrojeni w nic bardziej konkretnego, niż gumowe pałki.
Nie opuszczając miecza, przedarłem się przez łańcuch milicjantów, a oni rozpierzchli się na boki.
Słoń stał nieruchomo, minąłem go i na moment skryłem za jego ciałem przed spojrzeniami sponsorów — a kiedy już byłem w przejściu pod trybunami, obejrzałem się i zobaczyłem, jak słoń, osłaniający mnie, powoli wali się na bok, a z przeciwległej trybuny ciągną się w moją stronę zielone smugo — sponsorzy zaczęli strzelaninę.
Wyskoczywszy spod trybun, znalazłem się w zaroślach, obrastających stadion. Były to krzewy leszczyn z, dojrzałymi już, orzechami. Gałęzie smagły mnie po twarzy i rękach, nie wypuszczałem miecza i wiedziałem, że pogoń, oczywiście, rzuci się w krzaki i milicjanci, których bezładne krzyki goniły za mną, szybko mnie znajdą.
Przedarłem się przez kępę leszczyn i znalazłem się na otwartej przestrzeni — z prawa i z lewa wznosiły się ruiny, obok nich biegła szeroka droga, prowadząca do stadionu.
Zatrzymałem się. Było mi wszystko jedno dokąd pobiegnę — niebezpieczeństwo czyhało na mnie wszędzie.
I nagle, z prawej strony, w ruinach zobaczyłem figurkę człowieka. Figurka stała w szczelinie i przywoływała mnie gestem ręki.
Przywykłem wierzyć gestom. Zresztą, nie miałem wyboru.
Pobiegłem w ruiny, do których miałem ze sto metrów, nie więcej.
Wbiegłem w szczelinę. Po jasnym świetle dnia oczy nic nie widziały.
Zamarłem. Znajomy żeński głos powiedział:
— Idź za mną, tylko ostrożnie — pełno tu kamieni. Daj rękę.
— Gdzie jesteś?
— Tutaj, tutaj, chodź!
Za plecami, przytłumione przez ścianę, nawoływały się głosy. Wyciągnąłem przed siebie rękę i napotkałem delikatne palce. Irka ciągnęła mnie w głąb odbijającego głos pomieszczenia.
— Zaraz będą schody — powiedziała Irka. — Chodź, nie bój się.
— Poczekaj — powiedziałem. — tylko miecz przypnę, bo przeszkadza.
— Rzuć rzesz go!
— Nie można — powiedziałem. — To dobry miecz.
Irka nie sprzeczała się ze mną.
Nie wypuszczała mojej ręki, zeszliśmy po schodach. Nie pamiętam szczegółów tej długiej drogi z jakimiś tunelami, rurami, żelaznymi schodami. Grzęźliśmy w błocie, wpadaliśmy w dziury z cuchnącą breją, i straszyliśmy szczury.
Irka urodziła się w takich podziemiach. Niczego się tam nie bała i mogła poruszać się w całkowitych ciemnościach.
Wtedy, gdy szliśmy szerokimi tunelami i Irka była pewna, że nie walnę głową w jakąś belkę, ona mówiła. Monolog jej był zagmatwany, ale bardzo ciekawy.
— Pod Moskwą znam każdy tunel — mówiła. Dźwięk jej głosu był mi tak miły, że gotów byłem ucałować tę maleńką dziewczynę. Ale byłem gladiatorem, zabiłem sponsora i pomściłem śmierć Dobryni.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co narobiłem, i myślałem, że mój postępek ujdzie mi na sucho — chociaż, to było oczywiste, na sponsora nie wolno podnieść ręki. Miałem usprawiedliwienie — przekonywujące, przynajmniej dla mnie: tylko się broniłem. I jeślibym zawahał się jeszcze sekundę, sponsor unicestwiłby mnie. Być może dlatego, że nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów mojego przestępstwa, Irce o walce nic nie powiedziałem. Nie miałem wątpliwości, że ona wie o wszystkim. W rzeczywistości, zobaczyła mnie dopiero wtedy, kiedy wybiegłem z krzaków. Nie była na stadionie i nie widziała moich wyczynów.