Выбрать главу

— No, i upiekło się — powiedziała Irka. — A myślałam, że się nie upiecze.

Szczęściarz z ciebie, Tim.

Zdziwiłem się — już dawno nikt nie nazywał mnie Timem. Byłem Lancelotem.

— W szkole nazywają mnie Lancelotem — powiedziałem. — Pod tym imieniem występowałem w walkach.

— Lancelot?

— To był starożytny odważny rycerz — wyjaśniłem. — Bronił pokrzywdzonych i walczył ze złymi czarownikami.

— Dobrze, niech będzie Lancelot — zgodziła się Irka.

Stukot kół obu drezyn cichł w głębi.

— Poczekamy — powiedziała Irka. — Nasi zaraz wrócą. Dlaczego gliny cię szukały?

— Pewnie dlatego, że zabiłem sponsora.

Irka odpowiedziała nie od razu. Pewnie uznała, że się przesłyszała.

— Ty? Zabę zabiłeś?

— On rozgniótł mojego towarzysza — usprawiedliwiłem się.

— A o innych pomyślałeś?

— Przecież to ja jestem winie, a nie inni.

— nie wiem — powiedziała Irka, zeskakując na szyny — sponsorzy są straszliwie źli. Mogą wziąć zakładników. Był taki wypadek, jeszcze zanim się pojawiłeś, jednego sponsora znaleziono martwego. To nie było w Moskwie, a w Twerze. Nabrali wtedy zakładników — ze dwieście ludzi — i wszystkich rozstrzelali.

— On chciał mnie zabić — powiedziałem. — Co miałem zrobić?

— Uciekać — powiedziała Irka. — My mamy uciekać i chować się. Na razie jesteśmy słabi i jest nas mało.

— Nie lubię uciekać — odpowiedziałem.

— Ale, póki co tylko to robisz! — Irka zaśmiała się bezlitośnie.

Stukot kół przybliżał się.

Wracała po nas drezyna.

Rozdział 5

Pupilek pod ziemią

Podróż drezyną wydała mi się bardzo długą. Może dlatego, że przygniatał mnie i przygnębiał brak widocznego końca tych tuneli, straszna, dźwięczna ciemność z rzadka spotykanych, ledwie oświetlonych marmurowych stacji i świadomość tego, że wszystko. co tu widzę — to tylko mała część podziemnego miasta, częściowo zatopionego, częściowo zrujnowanego, ale w większej części zachowanego.

Nie wiedziałem, rzecz jasna, wtedy tego, ale skalę podziemnego miasta mogłem oszacować, nie podejrzewając nawet, że podziemie da mi jeszcze nie raz schronienie.

Drezyna miała benzynowy silnik, ale ponieważ z paliwem było krucho, większą część drogi przejechaliśmy na napędzie mięśniowym, pompując drągami, które były połączone z kołami — trochę jakbyśmy ciągnęli sami siebie za uszy.

W zasadzie w tej części podziemnego świata szyny zachowały się przyzwoicie — tylko w jednym miejscu musieliśmy zatrzymać się przed znajdującym się na wprost jeziorem, na brzegu którego szyny urywały się. Dwaj ludzie zeskoczyli z drezyny i wyciągnęli z wody kawał szyny — okazało się, że były umyślnie chowane, żeby zatrzymać milicjantów goniących za mieszkańcami podziemia.

Nie rozmawialiśmy na drezynie dużo — śpieszyliśmy się, żeby dostarczyć rannego do swoich. Irka w pośpiechu w ciemnościach obandażowała go w biegu, ale ran. widocznie, była poważna i ranny jęczał.

Ciemność i monotonne wstrząsy na szynach ukołysały mnie.

Obudziła mnie Irka.

— Już czas — powiedziała. — Przyjechaliśmy.

Zwalniając drezyna wyjechała z tunelu na niewiarogodnych rozmiarów dworzec, oświetlony słabo i tajemniczo. Zupełnie nie rozumiałem, jak to się stało, że napływa tam prąd elektryczny.

Drezyna wyhamowała przy peronie, rannego wyniesiono na rękach w kierunku niskich drzwi na końcu ślepego peronu, a ja poszedłem do sali, o wspaniałości której mógł chyba tylko marzyć jakiś starożytny król. Potężne, ale lekkie kolumny, rozszerzając się wlewały w sklepienia sufitu, na podobieństwo potężnych dębów w lesie — tyle że zamiast nieba widziałem mozaikowe obrazy, najwidoczniej przedstawiające sceny historyczne.

W jednym końcu sali zaczynały się i prowadziły na górę szerokie pałacowe schody — po nich właśnie prowadziła mnie Irka. Po trzydziestu stopniach znaleźliśmy się w innej sali. nieco mniejszej. Tu Irka zostawiła mnie przykazawszy czekać.

Przykucnąłem pod ścianą i położyłem swój miecz na kamienną wyszlifowaną podłogę, starając się nie hałasować — taka uroczysta cisza panowała w tym pałacu.

Czekałem niedługo. Nie można powiedzieć, żeby pałac był zupełnie opustoszały. Słyszałem jak podjechała jeszcze jedna drezyna, i po schodach wbiegła trójka ciepło ubranych ludzi, którzy nie zwrócili na mnie zupełnie uwagi. Potem na krętych trój członowych schodach zbiegł milicjant bez czapki, przyciskając do czoła zakrwawioną chusteczkę.

Chciało mi się spać, ale, jak na złość, wystarczyło bym przymknął powieki, gdy od razu przed oczami pojawiała się ogromna tusza sponsora, wydobywającego pistolet, żeby mnie zabić. Ponownie rzucałem się na: z mieczem i budziłem się…

Nie wiem ile czasu minęło, zanim obudziła mnie potrząsając za ramię wystraszona Irka.

— Obudź się! — krzyczała. — Czyś ty zwariował? Coś ty narobił?

— Ja? Co ja…

— Tylu ludzi podstawiłeś!

— Powiedz sensownie!

— Zaraz powiem, zaraz powiem, zaraz się dowiesz! — W jej głosie usłyszałem groźbę.

Wciągnęła mnie przez drzwi w biały korytarz. Na jego końcu stał człowiek z automatem w skórzanym ubraniu. Irka nie odpowiedziała na jego pytanie, odepchnęła go i znaleźliśmy się w pokoju.

W fotelach dokoła niskiego owalnego stołu, na którym znajdowały się butelki i szklanki, rozlokowała się Markiza, nadzorca Henryk i nieznany mi klown, podobny do Achmeta. Irka zatrzymała się w progu, nie wypuszczając mojej ręki.

— On niczego nie rozumie — powiedziała zdecydowanie. — To jest zupełny i skończony idiota.

— Poczekaj, nie wszystko na raz. — Nie ruszając się z fotel — w fotelu była o wiele bardziej podobna do pięknej kobiety — Markiza wyciągnęła w moim kierunku dłoń o długich szczupłych palcach. — Połóż swój miecz. Siadaj, pupilku. I opowiedz, co nawyrabiałeś na stadionie.

— Przecież wszyscy widzieli — powiedziałem. — To była uczciwa walka. On zgniótł Dobry nię i chciał mnie zabić. A ja nie lubię, kiedy mnie zabijają.

— Jakiś pewny siebie — uśmiechnęła się Markiza. — Jeszcze niedawno niczym szczenię.

— Minęło prawie pół roku, pani — powiedziałem. — Pół roku jestem gladiatorem.

— I zabiłeś sponsora?

— Broniłem się.

— A potem?

— Uciekł, a ja go spotkałam — powiedziała Irka.

— To znaczy, że nie wiesz, co było dalej na stadionie? — zapytała Markiza.

— A co?

— Całe szczęście, że siedziałem przy wyjściu — powiedział Henryk. — Nie uratowałbym się inaczej. Sponsorzy kazali milicji otoczyć stadion, żeby nikt nie uciekł.

— To znaczy, że pan widział, jak do mnie strzelali! I słonia zabili!

— Gliniarza opatrzyliście? — zapytała Markiza.

Henryk wstał i zerknął przez uchylone drzwi do jakiegoś pomieszczenia. Wszedł widziany już przeze mnie milicjant, miał obandażowaną głowę.

— Gdzie jest kaseta? — zapytała Markiza.

— Tutaj.

Wyjął spod bluzy kasetę i podał stojącemu Henrykowi.

— Głowa boli? — zapytała Markiza.

— Nieźle.

— Nie przyuważyli cię?

— Mieli co innego na głowie.