Выбрать главу

Henryk podszedł do wielkoekranowego telewizora stojącego w rogu. Włożył kasetę do odtwarzacza.

Wszyscy milczeli.

Nikt tego nie powiedział, ale zrozumiałem, że ci ludzie w jakiś sposób nagrali to. co się wydarzyło na stadionie.

Henryk włączył telewizor.

Patrzyliśmy na stadion z góry.

— Włączyliśmy dopiero pod koniec, wcześniej nie było potrzeby — powiedział milicjant.

— Widzę — odpowiedziała Markiza.

Obraz z obiektywu przybliżał się szybko. Zobaczyłem leżącego na ziemi martwego sponsora. I siebie — malutkiego. I słonia przy krawędzi stadionu.

Obrazowi nie towarzyszył dźwięk, tylko cicho szeleściła taśma.

Zobaczyłem siebie: oto uciekam z pola; sponsorzy rwą się na płytę stadionu, wyciągają pistolety. Zobaczyłem, jak zielone nici zaczynają łączyć pistolety i uciekających z areny gladiatorów.

Niektórzy padali. Wydawało mi się, że zobaczyłem jak upadł Batu-chan.

Kilka promieni wgryzło się w słonia. Zwierzę kiwnęło się i upadło na kolana, słoń starał się unieść trąbę, ale ta już się go nie słuchała. Wolno zwalił się na bok i zamarł.

W pokoju wszyscy milczeli nie odrywając oczu od ekranu.

Widać było jak widzowie — pstro ubrani ludzie, zgięci w pół, biegną do wyjść, kłębią się tam. ale milicjanci ich nie wypuszczają ze stadionu. Wrota areny i wyjścia wolno zamykają się grubymi kratami.

— O co im chodzi? — zapytała Markiza.

Nikt jej nie odpowiedział.

Ludzie na stadionie rzucili się do krat; widać było jak wymachują jakimiś legitymacjami i przepustkami, najwyraźniej świadczącymi o ich szczególnym statusie czy wysokim stanowisku. Milicjanci również znaleźli się wewnątrz stadionu i niektórzy z nich, widząc, że znaleźli się w pułapce, przygotowanej dla widzów, również zaczęli szarpać za kraty.

Wyjścia zostały otwarte tylko na piętrze lóż, gdzie siedzieli sponsorzy.

Na sygnał wszyscy oni podnieśli się i skierowali do wyjścia. Niektórzy co sprytniejsi z ludzi, przeskakiwali przez barierki i pognali w kierunku lóż, ale sponsorzy byli na to przygotowani. Przy każdym wyjściu do ostatniej chwili zostawał jeden, który z zimną krwią rozstrzeliwał tych, którzy zbliżali się do balustrady. Tych, co mimo to przedostawali się do lóż, sponsorzy dobijali pięściami.

Towarzysząca obrazowi cisza w żaden sposób nie pomniejszała grozy, jaka nas opanowała, gdy patrzyliśmy jak ludzie gniotą jeden drugiego o kraty.

— Ale po co, po co? — wykrzyknęła Irka.

— Zamilcz — powiedział Henryk.

Jedna po drugiej opadły wszystkie kraty na piętrze lóż. Teraz na stadionie pozostali tylko ludzie.

Ciągle starali się jakoś wydostać — ktoś wspiął się na ostatni poziom, ale skok stamtąd oznaczał pewną śmierć — pięćdziesiąt metrów do asfaltu.

Wtedy zobaczyłem niewielki śmigłowiec pomalowany na dziwny liliowy kolor z jaskrawym pasem wzdłuż korpusu.

Zawisł nad stadionem.

Spod kadłuba w dół pociekły stożki jakiejś pary czy gazu, para była bezbarwna, ale niezupełnie przeźroczysta, i po minucie cała czasza stadionu wypełniła się białawym kisielem.

Kisiel osiadał wolno, jakby przechodząc w stan ciekły, w — w miarę jak odkrywały się poziomy stadionu — odsłaniały się ciała nieruchomych ludzi — jakieś różnokolorowe ubrania!

Potem gaz osiadł w kałużach na zielonej murawie areny. Tam leżał słoń, obok — jego poganiacz, dalej wszyscy moi towarzysze ze szkoły gladiatorów: i dobry felczer, i Prupis, i niewolnik, który przynosił zimną wodę. Tam też leżały ciała białych Murzynów. Na całym stadionie nie było widać żywej duszy…

Milczeliśmy.

Potem Henryk powiedział do mnie:

— Ileż zgubiłeś ludzi!

— Nikogo nie zabiłem!

— Wystarczył jeden sponsor.

— Oni mścili się za niego? — Dopiero w tej chwili dojrzałem związek mojego czynu z tragedią na stadionie. Jakkolwiek dziwne by się to wydawało — wcześniej o tym nie myślałem.

— Nie, głuptasie — powiedziała Markiza. — Oni się nigdy nie mszczą.

— No to nie rozumiem!

— Ani jeden żywy świadek nie powinien wiedzieć, ani nawet się domyślać, że człowiek może, ma prawo i możliwość zabicia sponsora. Oni się nie mścili. Bez specjalnego zaangażowania, bez nienawiści i złości, z wyrachowaniem i spokojnie zlikwidowali wszystkich świadków — co do jednego — powiedziała Irka.

— Teraz będą szukali cię, póki nie przeryją całej Ziemi — dodał Henryk.

— Taśmę trzeba powielić — powiedziała Markiza. — I rozesłać do wszystkich komórek.

— Nie śpiesz się — odezwał się Irka. — Pomyślmy, jak postąpić najlepiej. Puść jeszcze raz taśmę. Boję się, że mieliśmy tam znajomych.

— Już, tylko przewinę z powrotem — powiedział milicjant.

— Co za bydlęta! — warknęła Irka. — Rozszarpałabym ich wszystkich własnymi rękami.

— Zdążysz — powiedział Henryk. — Na wszystko przyjdzie czas i pora.

— Puść taśmę dwa razy wolniej — poprosiła Markiza. Na ekranie pojawił się stadion.

— Tim — poprosiła Markiza — przysuń mój fotel do ekranu.

Podporządkowałem się. Fotel był ciężki, ale na kółkach. Gdy tylko go trąciłem miotnął się w bok. Markiza chwyciła mnie za rękę długimi zimnymi palcami.

— Nie tak ostro!

Patrzyła na mnie roześmianymi oczami, a ja starałem się nie widzieć jej małego tułowia i wyschniętych nóg.

Markiza odwróciła się ode mnie i jakby o mnie zapomniała.

Znowu patrzyliśmy jak ludzie starają się uciec ze stadionu, jak tłuką się o kraty.

— Stój! — polecił Henryk. — Zatrzymaj odtwarzanie. Obraz na ekranie zamarł.

— Widzisz? — zapytał.

— To są Szeptyccy — powiedziała Markiza. — Wzięli ze sobą na stadion córkę. Markiza dotknęła długim palcem ekranu.

— A tu z prawej? To nie Wanda Li?

— Nie może być!

— Oczywiście, że Wanda, ma ślub w grudniu.

— Miała mieć w grudniu.

— Bydlaki! — powtórzyła Irka. Stała obok mnie. A ja byłem tak zmęczony, że patrzyłem niby na migoczący obraz na ekranie, ale nie za bardzo już rozumiałem. co się tam dzieje. Kleiły mi się oczy. Gdyby nie głód, usiadłbym w kąciku i zasnął.

Nagle Markiza odwróciła się do mnie.

— Odprowadź go — poleciła Irce. — Sama też się wyśpij, Irka. Wyglądasz jak zmora.

— Chodźmy — powiedziała Irka.

Byłem Markizie wdzięczny. Powiedziałem:

— Dziękuję.

Ale nikt mnie nie słuchał, dlatego że Henryk nagle wykrzyknął:

— Patrzcie, patrzcie!

— To niemożliwe! — jęknęła Markiza.

Stłoczyli się przy ekranie, widząc kogoś znajomego.

Irka pociągnęła mnie za rękę.

Wyszliśmy na korytarz. Irka pchnęła drzwi po lewej, za nimi znajdował się mały pokój, w którym stało kilka łóżek przykrytych szarymi kocami.

— Tutaj odpoczywa warta — powiedziała Irka. — Ale teraz ich nie ma. Wycieraj jakie chcesz łóżko.

Nie wybierałem, Położyłem miecz na podłodze przy najbliższym wyrku, runąłem na nie zamknąłem oczy i zamiast tego, żeby zasnąć zacząłem na nowo w myślach przeglądać scenę walki ze sponsorami. Słyszałem, jak Irka przysiadła na łóżku obok.

— Śpij — powiedziała. — Nie kręć się. Policz do stu. Umiesz liczyć? Jak nie, to ja za ciebie policzę.

— Umiem.

— No to licz.

— Nie chcę.

— Koniecznie musisz się wyspać. Nie wiadomo, kiedy będziemy mogli pospać następnym razem.