— Jak mnie znalazłaś?
— Szukałam, to znalazłam! Śpij!
— A co robiłaś w fabryce słodyczy?
— Kradłam.
— Co kradłaś?
— Jak będziesz za dużo wiedział, to się szybko starzejesz.
— Daj rękę — poprosiłem.
Nie otwierają oczu wyciągnąłem do niej rękę dłonią do góry, a ona położyła swoją dłoń na mojej. Wiedziałem, że Irka ma poobłamywane krótkie paznokcie, a ręce pokryte siniakami, a na lewej ręce brakuje małego palca.
— Śpij — powiedziała kolejny raz Irka.
— Szkoda czasu na sen.
— Pocałuję cię? — zapytała Irka.
— Pocałuj.
Otworzyłem oczy. Jej twarz znajdowała się bardzo blisko mojej. Pochyliła się, a ja, drugą rękę położyłem na jej głowie, żeby mocniej ją pocałować.
Irka wyrwała się, udała, że się złości.
— Chciałeś mnie rozgnieść, tak? Nie wolno tak mocno — powiedziała. — To nie miłość, a cierpienie. Też mi pupilek!
— Co do tego ma pupilek?
— Myślałam, że wszyscy pupilki są tacy delikatni, wyfiokowani, umyci; miałam koleżankę, nie znasz jej, ona miała przyjaciela jednego pupilka, nie tutaj, tylko na bolszewskiej bazie sponsorów. I ona się z im spotykała. Mówiła, że jest taki delikatny… Bardzo przeżywała, kiedy państwo go wywieźli.
Sen skradał się do mnie. Było mi ciepło i przytulnie. Irka była taka głupia, ale dobra. Pogłaskała mnie po głowie.
— A ty nie jesteś wyfiokowany.
Chciałem zapytać czy miała kogoś przede mną, nawet wydało mi się, że pytam. Ale tak naprawdę to już spałem. Co prawda domyśliłem się tego, dopiero kiedy Irka zaczęła mnie poszturchiwać, tarmosić.
— Obudź się, trzeba iść. Słyszysz — trzeba iść?
Markiza czekała na nas w długiej wspaniałej sali podziemnego dworca — stacji metra. Ludzie kiedyś chadzali po tej stacji nie zauważając jej wspaniałości. „Któż to kierował naszym krajem, skoro tylko dla podróży koleją, budowano takie pałace?” — pytałem siebie.
Markiza siedziała w fotelu na kółkach.
Póki schodziliśmy na dół zdążyłem zapytać Irkę:
— Dlaczego ona nie chodzi?
— Nogi ma za słabe.
— A dlaczego jest taka?
— A kto nie ma jakichś felerów? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.
— Ja! — Zabrzmiało to hardo, po szczeniacku.
Irka roześmiała się.
Podeszliśmy do Markizy. Obok fotela stali dwaj ochroniarze w skórzanych ubraniach.
— Co was tak rozśmieszyło? — zapytała Markiza.
— Tim uważa, że jest piękny! — powiedziała Irka.
— Naprawdę tak myślisz? — zapytała Markiza śmiejąc się oczami. Ale — nie wiadomo dlaczego — czułem, że ta sytuacja jej się nie podoba. Nawet po chwili zrozumiałem dlaczego: niełatwo jest kobiecie oceniać cudzą urodę, podczas gdy sama jest garbuskiem z bezwładnymi kończynami.
— Nie myślę tak, tylko uważam, że nie jestem potworą.
— To to samo — powiedziała Markiza i odwróciła się do zbliżającego się szybkim krokiem Henryka. Jego obcasy wybijały precyzyjny rytm.
— Już — powiedział podchodząc. — Będzie czekał przy wejściu do stacji „Sokolniki”.
— Sam?
— Tak obiecał.
— Nie chcę ryzykować.
— Sądzę, że nie ryzykujemy — powiedział Henryk. — Myślę, że on jest wściekły i wystraszony.
— W ciągu jednego dnia straciłam tuzin przyjaciół. Nie wybaczę mu tego.
— Posłuchamy, co on powie. Już czas!
Henryk zerknął na zegarek. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego zegarka.
Na jego znak ochroniarze powieźli fotel Markizy do drezyny. Kiedy wturlali go na nią ustawili się po bokach, a kierowca drezyny włączył silnik. Zajęliśmy miejsca z tyłu. Wybijając wesoły rytm na złączach szyn, drezyna potoczyła się do przodu.
Przez jakiś czas wszyscy milczeli. A kiedy Markiza zaczęła mówić to jej pierwsze słowa były dla mnie zaskoczeniem:
— Gdy wyjdziemy, zostawisz miecz tutaj. Damy ci potem lepszą broń niż ten kawałek metalu.
— To nie kawałek metalu — odparłem. — To bojowy miecz. Zabiłem nim sponsora.
— Lepiej na ten temat milcz — powiedziała rozdrażniona Markiza. — Przez twoją głupotę straciliśmy ludzi o wiele bardziej przydatnych niż ty.
Zmilczałem. Nie chciałem się sprzeczać. Wiedziałem, że gdyby wszystko się powtórzyło postąpiłbym dokładnie tak samo.
— Niech sobie chodzi z mieczem — powiedział Henryk. — Prędzej wpadnie.
— Nie chciałabym go stracić — powiedziała Irka.
Drezyna stopniowo rozpędzała się, tunele rozgałęziały się, przecinały, ze dwa razy musieliśmy stawać, a kierowca przestawiał zwrotnice. Po drugiej zwrotnicy drezyna zaczęła gwałtownie przyspieszać, stukot kół przekształcił się w miarowy huk. Wiatr uderzał w twarze. Trudno było mówić.
— Trzeba zrobić osłonę! — krzyknęła Markiza.
— Nijak nie możemy zdobyć takiego kawałka szkła — odkrzyknął kierowca.
— Dokąd jedziemy? — zapytałem. — Wieziecie mnie dokądś, a objaśnić nikomu się nie chce.
Markiza roześmiała się.
Potem krzyknęła:
— Jak będziesz za dużo wiedział, to się szybko starzejesz!
Henryk pochylił się do mnie i powiedział wprost do ucha:
— Powinniśmy się spotkać z tym, kto wie o wydarzeniach na stadionie o wiele więcej niż ty i my.
Drezyna zwolniła odrobinę. Minęliśmy jeszcze jeden pałac, co prawda nieco skromniejszy niż pierwszy i oświetlony ledwo-ledwo — jedną czy dwoma żarówkami.
Jeszcze jeden przejazd po czarnym tunelu — wydał mi się nieskończenie długim — i drezyna zatrzymała się przy peronie następnej stacji. Też była skromnie oświetlona, jak poprzednia. Nie pamiętam jak wyglądała — w każdym razie skromniejszy i mniejsza niż pierwsze z widzianych przeze mnie pałace, zapamiętałem natomiast jej nazwę — po ścianie tunelu naprzeciwko peronu wyklejone były litery, składające się na słowo „Sokolniki”. Pewnie stąd pochodziła drużyna gladiatorów, z którą walczyli moi bohaterzy! I nagle zrobiło mi się smutno, ale tak, że aż zakłuło mnie w piersi: nigdy więcej nie zobaczę swoich towarzyszy, nie będę się bał brutalnego Dobryni, nie pogadam ze skromnym cichym Batu-chanem, nie zrobię nowego pejcza Prupisowi…
— Nie zatrzymujcie się — zwróciła się do mnie i Irki Markiza. Jej wózek już wytaczał się na peron, podjechał do schodów, ochroniarze chwycili za fotel z dwu stron i zaczęli szybko wspinać się po schodach. Nie miałem prócz miecza nic do niesienia, ale ledwo dogoniłem tych dwóch olbrzymów.
Kiedy już zupełnie się zaspałem przede mną pojawiło się dzienne światło. Szybko przemierzyliśmy jeszcze jeden korytarz, potem dwa marsze schodów i wyszliśmy na górę. Przez ostatnie godziny tak odwykłem od dziennego światła, że musiałem zamknąć oczy.
Potem otworzyłem je i rozejrzałem się.
Staliśmy na szerokim placu, po bokach którego wznosiły się ruiny zapewne niegdyś wysokich budowli. Z lewej widoczna była niemal cała cerkiew, w przed nami — gęsta zieleń dużych drzew. W tamtą stronę prowadziła częściowo oczyszczona dróżka.
Dokoła żywej duszy.
Ochroniarze poturlali fotel z Markizą po ścieżce w kierunku drzew. My szliśmy z tyłu. Nie zadawałem więcej pytań. Przyjdzie czas — dostanę odpowiedzi. Irka wyciągnęła rękę i pociągnęła mnie, nie rozumiała dlaczego zostają z tyłu. A mnie po prostu wszystko interesowało.
W końcu nigdy w życiu nie chodziłem po Moskwie. Prupis juniorów nie puszczał do miasta, a na zawody jeździliśmy autobusem.