Выбрать главу

Henryk skinął na nas. Wyszliśmy z Irką spod dachu. Za nami szli ochroniarze w skórzanych ubraniach.

— Zawołam was — powiedział Henryk. — Nie odchodźcie nigdzie.

Ostatni słowa skierowane były do ochrony.

Byłem zdenerwowany, bałem się. Obawiałem się podstępu, pułapki. Jeśli wydam im się niebezpieczny, to zabiją mnie, to było jasne. Ale nie wiadomo, na ile jestem im potrzebny dzisiaj.

— Stadnina? To śmieszne — rzekła Irka. — Pochodzisz stamtąd. I tam wrócisz. Pamiętasz, pupilku, stadninę?

— Nie. Byłem mały, miałem dwa lata, kiedy mnie stamtąd zabrali. A co ja tam będę robić?

— Znowu będą cię przygotowywali do roli pupilka — roześmiała się Irka.

— A kim jest ten sponsor? Wiem, że jest z Zarządu Obrony Ekologicznej. To wysoki urzędnik.

— Ja też tyle wiem. Prócz tego wiem, że jest mocno związany z Markizą. Prowadzą wspólne interesy.

— Jakie interesy?

— O tym nie będziemy rozmawiać.

— A na jak długo… wpakują mnie do stadniny?

— Póki nie ustanie ten zamęt.

— Nie chcę tam iść.

— Przyjadę do ciebie, chcesz?

— A możesz?

— No, nie jestem w podziemiu nic nie znaczącym człowiekiem — oznajmiła Irka z pewną dumą.

— Gdyby tak było, to nie harowałabyś w fabryce słodyczy — powiedziałem.

— Robię to, co trzeba zrobić. Myślisz, że jest nam lekko?

— Komu nam?

— Tym, którzy nie chcą, żeby sponsorzy tu byli.

— Czy to w ogóle jest możliwe?

— Nie dziś, może nie jutro, ale na pewno kiedyś ich przepędzimy.

— To śmieszne!

— Markiza targuje się z Sijniko. Są sponsorzy, którzy rozumieją, że bez ludzi nie dadzą sobie rady na Ziemi.

— A inni też są?

— Zadajesz pytanie, na które znasz odpowiedź. Oczywiście, że są. Ci chcą, żeby ludzi w ogóle na Ziemi nie było. Tyle tylko, że boją się Centrum Galaktycznego.

Wtedy pierwszy raz usłyszałem te dwa słowa. Od razu pojąłem, że istnieje siła, przed którą korzą się sponsorzy.

Irka zerkała w stronę zadaszenia. Rozmowy tam prowadzone przeciągały się. Ochroniarze siedzieli na trawie. Irka były blada. Popatrzyłem na nią.

— Rzadko bywamy na górze — powiedziała Irka. — Zupełnie słońca nie oglądamy.

— Dlaczego?

— Jak złapią wywiozą do kopalni.

Już wiedziałem, że nie zawsze ma sens wypytywanie. Jeśli czegoś nie rozumiem, to i wytłumaczenia są niezrozumiałe. Muszę sam kombinować.

Promienie Słońca przebijały się przez gęstwinę żółknącego już listowia starych drzew.

— A co sponsorzy tu robią?

— Ratują — odpowiedziała Irka.

— Co ratują?

— Ratują przyrodę. To ich sztandarowe przesłanie.

— I zabijają ludzi?

— Dla nich przyroda jest ważniejsza niż wrogowie przyrody. Nie zrozumiesz tego.

— Słyszałem o tym codziennie. Sponsorzy przemieszczają się z planety na planetę, ratują przyrodę przed barbarzyńcami!

— No właśnie. — Irka uśmiechnęła się krzywo. — Ratują przed nami.

Położyła się na trawie i patrzą w błękitne, jasne wrześniowe niebo.

— Może ja i Markiza polecimy do sponsorów — powiedziała nagle. — Sijniko obiecał.

— Po co?

— Markiza dostanie tam owe ciało… Mnie też tam podreperują.

— Po co ci to? — zapytałem.

— Nie poznasz mnie wtedy. Opadnie ci szczena, jak zobaczysz moją urodę.

Irka roześmiała się. Te wybite przednie zęby sprawiały, że była podobna do młodej staruszki.

— Hej! — krzyknęła spod dachu Markiza. — Chłopcy, weźcie mnie!

Ochroniarze poderwali się i pobiegli pod dach.

Pierwszy wyszedł sponsor, za nim ochroniarze popychali fotel, obok którego szedł Henryk, blady, wyprostowany i uparty.

— Tim, podejdź do mnie — powiedziała Markiza.

Podszedłem. Chwyciła mnie za rękę.

— Pokładam w tobie duże nadzieje — powiedziała. — I będę czekać. Jak tylko niebezpieczeństwo się skończy, wrócisz do mnie. Dobrze.

— Dobrze — odpowiedziałem.

— Nie będzie ci łatwo — będziesz sam. Ale pamiętaj, że czekamy na ciebie.

— Przywykłem być sam — powiedziałem.

Henryk uścisnął mi rękę. Irka nagle pociągnęła nosem.

— Nie zakochaj się w Lancelocie — powiedziała Markiza śmiejąc się tylko oczami.

— Tego mi tylko brakowało! — Irka machnęła ręką.

Sponsor leciutko trącił mnie wskazującym palcem w szubek głowy. Pokazał w ten sposób, że rozmowy się skończyły i pora iść.

Poszedłem do jego śmigłowca.

Nieoczekiwanie sponsor wyrwał z mojej ręki miecz i cisnął go ochroniarzom.

— Jak to?

— Przechowajcie go do powrotu waszego pupilka — powiedział Sijniko.

Pierwszy wlazł do kabiny śmigłowca i odsunął grube kolana, żebym mógł ulokować się u jego stóp. Wystartowaliśmy.

Rozdział 6

Pupilek w stadninie

Po raz pierwszy latałem osobistym śmigłowcem sponsora. Widziałem to nie raz z boku, ale nie latałem. Przycupnąłem w wąskiej przestrzeni między nogą pana Sijniko i drzwiami. Noga co i rusz poruszała się, przyciskając pedał, a ja musiałem przyciskać się do drzwi, żeby mnie rozgniotła. Na dodatek przez cały czas bałem się, że drzwi otworzą się i gruchnę w dół jak kawałek betonu.

Dolny brzeg dolnego okna znajdował się na poziomie moich oczu, tak więc nieco unosząc się mogłem patrzeć w dół. Zresztą, nic tam ciekawego nie było — pod nami ciągnął się gęsty las, z którego gdzieniegdzie wyłaniały się ruiny budynków. Potem las skończył się i na obszernej otwartej przestrzeni zobaczyłem szare kopuły bazy przybyszy. Dalej widniało ich osiedle, zbudowany logicznie, według przymiaru i wylany betonem. Wydawało mi się, że poznaję swój dom, ale — rzecz jasna — przelatywaliśmy nad inną bazą i zupełnie innym osiedlem. Wszak niemało ich na Ziemi?

Ciało sponsora emitowało szczególną, właściwą tylko sponsorom, ostrą woń, wywołującą u niektórych ludzi wstręt, ale dla mnie zwyczajna i zwykła, jak zapach cytryny czy pieprzu.

— Jak cię zwą, pupilu? — zapytał sponsor. Jego głos rozległ się nad moją głową jak grzmot nadciągającej burzy.

— Kiedy byłem pupilkiem nazywano mnie Tim — powiedziałem. — Gdy stałem się gladiatorem, nazwali mnie Lancelotem.

— Lancelot to jakaś hostroyzna postać? — zainteresował się Sijniko.

— Lancelot to odważny rycerz — powiedziałem. — Bronił słabych i zabijał nikczemników.

— Bardzo się zmieniłeś w szkole gladiatorów.

Było to raczej stwierdzenie, a nie pytanie. Nie mogłem więc odpowiedzieć.

— Ciekawe — kontynuował sponsor nie patrząc na mnie — skuloną u jego stóp istotę w podartej koszuli i krótkich skórzanych spodniach. — Należy cię dokładnie zbadać, jako fenomen. Przecież tyle sił i środków stracono no, żeby powstała z ciebie godna i cywilizowana istota, przedstawiciel najbardziej zbliżonej do nas odmiany ludzi — pupili. I wszystko — #gra nie warta świeczki. Dobrze użyłem przysłowia?

— Dobrze — powiedziałem. — Można jeszcze powiedzieć — psu pod ogon!

Sponsor przemyślał moje słowa, potem zrobił „hu-hu” — roześmiał się i zakomunikował:

— Tak nie powinno się mówić, to nieprzyzwoite.

Sponsor pochylił śmigłowiec, zobaczyłem w oknie dużą otwartą przestrzeń na brzegu rzeki. Pośrodku wznosił się stary kamienny dom z kolumnami, dokoła ciągnęły się szeregi współczesnych betonowych kostek mieszkalnych.