Mogłem więc nie tylko oglądać obrazki, ale także czytać. Co prawda ze książek sponsorów wiele nie dało się dowiedzieć — z reguły ich książki-harmonijki traktują o wojnach na nieznanych mi planetach, w których to wojnach niejaki pan Kujbiwko wycina w pień mnóstwo smoków albo innego świństwa. Pani Jajbłuszko uwielbiała rozkładani o samotnej nieszczęsnej sponsorce, która ukrywa swoją urodę w oczekiwaniu na godnego narzeczonego, który, w końcu, przylatuje z gwiazd.
Kiedy byłem pupilkiem, czytałem te książki, uważając, że wszystko to — prawda, i nawet bolałem za biedną narzeczoną. Teraz zaś odrzucałem wszytkie te książki na bok i szukałem prac historycznych albo książek mówiących o nas, ludziach.
Ale o ludziach niczego nie było. Jakby nawet nie było takiej planety, Ziemi. Nie było kraju, Rosji, nie było innych krajów, widoki których trafiały się w telewizji, gdy mieszkałem u sponsorów.
Przywykłem do życia w stadninie, a stadnina — do mnie. Najpierw sponsor myślał, że będę pomagał Awtandiłowi, ale genetyka mnie nie pociągała. Natomiast lubiłem zajmować się maluchami, graliśmy z nimi w różne gry, zacząłem prowadzić zajęcia z kultury fizycznej, strzelania z łuku i szermierki. Myślę, że byłem popularną osobą w stadninie.
Sponsor również przywykł do mnie. Gdy wracał z miasta często przywoływał mnie, razem jedliśmy kolację, a potem on zaczynał dywagować albo monologizować, a ja pokornie wysłuchiwałem ich. Zresztą, dowiadywałem się od niego nie tak znowu dużo. Wiedziałem, że sponsorzy mają sporo kłopotów z milicją, która nie mogła pogodzić się ze śmiercią milicjantów na stadionie, a bez milicji — jak na razie — sponsorzy sobie na Ziemie nie radzili. Trzeba było podnieść im pensje i przydzielić im specjalne przydziały. A z żywnością i tak było kiepsko. Ciężko. Żeby tylko nie trzeba było dobierać się do zapasów strategicznych!
Czasem Sijniko nie zauważał mnie. Pakowałem się do jego biblioteki, znajdującej się za gabinetem, czytałem albo oglądałem obrazki. Sijniko w tym czasie jadł, spał, odpoczywał, pisał listy, wydawał dyspozycje, wiedząc, że znajduję się obok, i nie zwracał na to uwagi.
Zima w tym roku była łagodna, ale śnieżna.
Każdy, kto mógł, wkładał na siebie ciepłe rzeczy, ale tak, żeby nie zauważyła tego nasza główna dręczycielka pani Fujke. Ludmiła, która nie dość że do mnie przywykła, ale nawet rzucała w moim kierunku powłóczyste zapraszające spojrzenia, zrobiła mnie na drutach kamizelkę, która świetnie grzała i nie wystawała spod kitla. To sponsorzy wymyślili tę legendę, że pupilki nie czują zimna. Zimna nie czują sami sponsorzy. A ludzie nauczyli się jak go unikać. Żal mi było maluchów, które w zimowe dni były wyganiane na śnieg boso. Sypialnie nie były ogrzewane, dlatego wielu z ich chorowało i umierało, a pani Fujke nazywała te zgony wynikiem selekcji naturalnej.
Kiedy zachorował mój przyjaciel Arseniusz, wściekłem się i powiedziałem do sponsora:
— Przypominacie kurę, która tłucze nogami własne jaja. Szkodzicie sobie jak wrogowie.
Taka wypowiedź zdziwiła Sijniko, oderwał wzrok od telewizora, żeby się wsłuchać w moje słowa.
— W ciągu zimy, jak się dowiedziałem, umiera niemal jedna trzecia maluchów.
Każdy malec kosztuje pieniądze, Martwy maluch — to pieniądze, których nie dostaliście.
Sponsor wysłucha mnie i, skinąwszy głową, znowu odwrócił się do telewizora.
— Nie odpowiedział mi pan, panie sponsorze — powiedziałem.
— Mamy obowiązek dostarczać klientom towar o najwyższej jakości — powiedział w końcu Sijniko. — Po co nam reklamacje? Niech pupilki przechodzą twardą szkołę, a w świat wychodzi wspaniały materiał.
— Bzdura — powiedziałem. — Do zimna człowiek nie może przywyknąć. Człowiek może tylko nauczyć się go cierpieć. Nie więcej.
— Skąd to wiesz?
— Sam wymyśliłem. Siedemnaście lat przeżyłem jako pupilek. Myśli pan, że dom, w którym mieszkałem nie był ogrzewany? Nie wiem pan, że mój dywanik znajdował się w kuchni, gdzie zawsze jest ciepło?
— Nie wolno — powiedział Sijniko. — Reklamujemy swoich pupilków jako twory mrozoodporne.
— Nie są mrozoodporne. One cierpią.
— Jestem zdziwiony — powiedział Sijniko. — Obowiązkowo sprawdzę to.
Niczego nie zrobił, i maluchy dalej chorowały i umierały. Co prawda, Arseniusza wziąłem do siebie do boksu, który, jak i wszystkie pomieszczenia dla sponsorów i laboratoria, były świetnie ogrzewane. Oddałem Arseniuszowi swój koc, a ze stołówki przynosiłem mu jedzenie. Arseniusz głośno kaszlał, jego skrzela były rozpalone, wybłagałem od bioinżynierów tabletki przeciwko kaszlowi i gorączce. Po dwóch dniach musiałem jeszcze bardziej się posunąć — ciężko zachorowała Leonora.
Ale Leonora nie przyszła sama — przyniosła przeziębioną dziewczynkę. Tak więc powstał mnie lazaret, który pracował aż do wiosny. Jak się okazało, kucharki, sprzątaczki i wychowawczynie również czasem brały do siebie do domów chore dzieci. Panią Fujke nie dziwiła niezgodność w wykazie dzieci z prawdziwym stanem osobowym. Zapewne wiedziała, co się dzieje, ale nie opowiadała o tym panu Sijniko. Ten by zaprowadził tu porządek.
Sponsor Sijniko nie był jakąś krwiożerczą istotą, nie był sadystą. Ale czasem widziałem w nim straszliwego zabójcę. Działo się tak, dlatego że było mu wszystko jedno, co się stanie z ludzkością, o ile tylko nie dotyczyło to jego interesów. Sprzeciwiał się masowym likwidacjom ludzi, ponieważ uważał, że sponsorzy żyją lepiej, gdy są obsługiwani przez ludzi. Ale gdyby ktoś go przekonał, że jeśli ludzie wymrą, to sponsorom będzie się lepiej żyło, jestem pewien — pierwszy zacząłby truć nas gazem albo obrzucać bombami. To, że wyróżniał mnie z tłumu ludzi, o niczym nie świadczyło. Zdawałem sobie sprawę, że rozstanie się ze mną równie spokojnie, jak ze stłuczoną żarówką. Ale póki co współpraca z ludźmi była mu wygodniejsza od ich śmierci.
Szczególnie widoczne stało się to, kiedy na początku maja do naszej stadniny przyleciało nagle kilka śmigłowców, z których wysiedli nieznani mi wysokopostawieni sponsorzy. Wśród nich byli nosiciele pomarańczowych kręgów ekologicznej obrony, niebieskich grzebieni ochrony porządku i czerwonych okręgów Ministerstwa Propagandy.
Byłem wtedy w bibliotece za gabinetem Sijniko i chciałem wyjść stamtąd, ale spóźniłem się — sponsorzy jeden po drugim wchodzili do gabinetu. Nie dla wszystkich starczyło foteli, więc dwoje — Sijniko i wysoki urzędnik z Ochrony Porządku, siedzieli, pozostali stali. Zresztą sponsorzy nie lubią siedzieć, wolą stać. Pomysł siedzisk został zapożyczony od ludzi, i Sijniko mówił mi, że do tej pory wśród konserwatywnych sponsorów istnieje trwały wstręt do foteli, jako do symboli moralnego rozkładu.
Widziałem stwory przez szparę w niedomkniętych drzwiach. Przytaiłem się. Byłem przekonany, że zawiodę zaufanie swojego protektora, jeśli wyjdę z biblioteki i pomaszeruję przez gabinet.
Sponsorzy byli przekonani, że nikt ich nie podsłuchuje, dlatego mówili głośno, nie przebierali w słowach, a ja słyszałem i rozumiałem wszyściutko do ostatniego słowa.
— Jesteśmy wszyscy bardzo zajęci — powiedział Sijniko. — I nie lubimy tracić nadaremnie czasu. Zaczynam od informacji, otrzymanej od Rady Najwyższej.
— Słusznie — pochwalił sponsor z czerwonym okręgiem Ministerstwa Propagandy. — Do rzeczy.
— W Radzie Najwyższej dyskutowano problem braku żywności i innych produktów, które wytwarzane są przez ludzi.