— Nie po raz pierwszy — zauważył drugi sponsor.
— Ale tym razem postanowiono przedsięwziąć kroki. Zgodnie z projektem dwanaście. Pamiętacie go?
Dwa zgodne pomruki — potem pojedynczy glos:
— Nie jestem na bieżąco.
— Przypominam: w ubiegłym roku rozpatrywano i odrzucono projekt, który objaśnia degradację ekonomiki i upadek produkcji tym, że pracownicy-ludzie coraz bardziej bezczelnieją i coraz większą część produkcji zostawiają sobie. To pozwala im opływać w dostatki i rozmnażać, podczas gdy my, sponsorzy, znajdujemy się w niewygodnej sytuacji, ponieważ kosmiczne dostawy napotykają na problemy, a kontrola Federacji została zaostrzona. Projekt numer dwanaście przewidywał likwidację połowy ludności Ziemi.
— Po co? — dał się słyszeć zdziwiony głos sponsora z Zarządu Obrony Ekologicznej.
— Istota projektu polega na tym, żeby zmniejszyć dwukrotnie ilość ludzi-konsumentów, i w ten sposób zwolnić masę produkcji dla zagospodarowania przez nas.
— Bzdura! — ryknął jakiś głos. — Czy oni nie rozumieją, że każdy konsument jest jednocześnie producentem?
— Proszę nie uważać Rady Najwyższej za głupszy niż jest naprawdę — delikatnie zaoponował Sijniko. — Świetnie to rozumieją. Ale też rozumieją, że w istnieniu ludzi zainteresowana jest tylko część sponsorów — ci, którzy zawiązali jakieś kontakty służbowe oraz prywatne. A to właśnie wydaje się szefom Rady bardzo niebezpieczne. Obawiają się demontażu naszej ideologii.
— To niedobrze — powiedział sponsor z Ministerstwa Propagandy. — To znaczy, że z żywnością i towarami będzie o wiele trudniej.
— O wiele — zgodził się Sijniko.
— Jednakże nasi kochani konserwatyści uczynią jeszcze jeden krok do ideału, do wzorcowej planety z jednym wzorcowym miastem dla inspekcji i komisji. Natomiast my zostaniemy pozbawieni wszystkiego.
— Niestety — ten punkt widzenia przeważył nad innym — powiedział Sijniko. — Obawiam się, że nie uda się tego zmienić.
— No to co mamy robić?
— Likwidacja połowy populacji Ziemi to trudne zadanie. Nawet ci najbardziej zdecydowani w Radzie rozumieją to. Wcześniej niż w sierpniu ta operacja się nie zacznie. To daje każdemu z nas czas na przygotowanie się, uprzedzenie potrzebnych ludzi., ukrycie tego, co się da ukryć…
— A wykazy do likwidacji, konkretne listy — gdzie, ile, w jaki sposób?…
— Dostarczą je departamenty.
— Samobójcy — powiedział propagandzista.
— Trzeba pilnie powiadomić Centrum Galaktyczne — powiedział ktoś.
— Ja nie zaryzykuję tego — powiedział Sijniko. — Są tu tacy, co tylko czekają aż się pomylę. A głowę mam jedną.
Długo jeszcze obgadywali, co powinni zrobić. Rozeszli się dopiero wieczorem. Słuchałem ich i ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Ani jeden ze sponsorów nie powiedział, że żal mu ludzi. Przynajmniej odrobinę. Żal im było tylko własnych korzyści i swoich dochodów.
Byłem tak zdenerwowany i przygnębiony, że popełniłem fatalny w skutkach błąd.
Kiedy sponsorzy odlecieli swoimi śmigłowcami, wyszedłem z biblioteki i poczekałem w gabinecie na sponsora Sijniko. Ten zdziwił się widząc mnie.
— Po coś przyszedł? — zapytał mnie.
— Naprawdę nie szkoda panu ludzi, których zabijecie? — zapytałem z kolei ja, odsuwając się do drzwi.
— Jakich ludzi? — zdziwił się Sijniko.
— Którzy zginą zgodnie z projektem dwanaście.
— Skąd wiesz?
— Byłem w bibliotece!
— Zrozumiałeś wszystko? Sponsor zawisł nade mną.
— Znasz nasz język?
— Trochę — powiedziałem. Poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa zmusiło mnie do skulenia się. — Odrobinę.
Kłamałem mając nadzieję, że słaba znajomość języka uratuje mnie.
— Uczono cię?
— Żyłem w odzienie i słuchałem.
— Tylko słuchałeś? Nic więcej?
— Oglądałem telewizję.
— A w domu wiedziano, że rozumiesz nasz język?
— Nie sądzę. Wy, sponsorzy, uważacie, że jesteśmy zbyt tępi, żeby nauczyć się waszego języka.
— To wykluczone! — krzyknął sponsor. — Tego jeszcze nie było.
— Na pewno nie jestem taki jeden. Są przecież pupilku mądrzejsze ode mnie.
Sponsor usiadł w swoim fotelu, utkwił spojrzenie gdzieś obok mnie, jakby bał się patrzeć na mnie.
— Niebezpieczeństwo, promieniujące od ciebie — powiedział w końcu — jest większe, niż twoja waga jako świadka.
— Obiecał pan Markizie! — przypomniałem. W środku cały się trząsłem.
— Tak!
— Dał pan słowo!
— Ja dałem, i ja wycofam!
— Wspaniale mówi pan po rosyjsku!
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Nie bój się — powiedział. — Zlikwiduję cię tak, że nawet tego nie zauważysz. Nikt tego nie zauważy. Nie bój się więc.
— A nie da się obejść bez takich środków?
— Idź spać — machnął ręką sponsor. — Jestem strasznie zmęczony i niezadowolony. Może mają rację ci, co optują za całkowitą likwidacją rasy ludzkiej.
— A są tacy?
— Oczywiście. Było by to higieniczne i rozwiązało wszystkie problemy ekonomiczne na Ziemi.
— Po co? Żeby przejąć Ziemię?
— W końcowym efekcie zawsze zwycięża silniejszy.
— I nikt nie stanie w naszej obronie?
— Obronie? Gdzie słyszałeś o obrońcach?
— Nie słyszałem.
— Ludzi są kłamliwi. A ty jesteś jednym z najbardziej załganych kłamców swojej rasy. Nie jesteście warci tego, by pętać się pod swoim niebem.
— Złości się pan? Boi?
— Co?… — Wyjdź stąd, bo rozszarpię cię gołymi rękami.
Wyszedłem. Oczywiście, nie zabije mnie własnymi rękami, ale groźba w jego głosie brzmiała złowieszczo. Sponsor był racjonalny. Zacząłem się bać, ponieważ podsłuchałem ich tajemną rozmowę i byłem na tyle głupi, że się do tego przyznałem. Teraz sponsor powinien obawiać się, że rozgłoszę tę wiedzę.
Pogrążony w takich gorzkich myślach wróciłem do swojego boksu.
Zmierzchało. Niebo miało ten wiosenną ożywioną barwę, płynęły po nim obłoki. Od lasu ciągnęło chłodem, tam, w gęstwinie można było jeszcze trafię na placki śniegu. Pierwsze gwiazdy zapłonęły na wschodniej stronie nieba. Zatrzymałem się i zacząłem patrzeć w nieboskłon, ogarnięty niespodziewanym i niezrozumiałym dla samego siebie poczuciem szczęścia, jedności z tym światem. Pewnie z powodu tego niepojętego uczucia dźwięki stadniny, dobiegające do mnie, wydały mi się dźwiękami zwyczajnej Ziemi. Głosy istot, wyhodowanych dla uciechy sponsorów — wesołą muzyką zwykłych dziecięcych zabaw, terkotanie wyciągowego wentylatora w laboratorium genetycznym — postukiwaniem kół odległego pociągu, niskie głosy sponsorki Fujke, objeżdżającej kucharkę za niewpisaną stratę talerza — krzykiem sowy w gęstwinie lasu, krakanie wron… zresztą, krakanie wron zostało krakaniem wron, i niczym innym być nie mogło.
Obejrzałem się, daleko z tyłu pojawił się prostokąt światła — w jego centrum pokazał się kontur pana Sijniko, który podreptał do genetyków — jak zwykle wieczorem sprawdzał co zdziałali przez dzień. Dlatego laboratorium jest takie wielkie, na wymiar sponsorów, żeby kontrolerzy zawsze mogli wpaść i sprawdzić czym zajmują się tam ludzie.
Rozbłysły reflektory na wieżach dokoła stadniny — zapalały się automatycznie, kiedy ściemniało się. Wiedziałem, że na wieżyczkach dyżurują milicjanci. Nagle pomyślałem złośliwie: was też, gołąbeczki, zlikwidują, Może nawet wcześniej niż innych. Przypomnijcie sobie stadion. Ten, gdzie zabiłem sponsora…