Mieszkali u mnie ciszej niż myszy, drżąc przed koniecznością powrotu do willi i mając nadzieję, że dzisiaj do tego nie dojdzie.
— Jeśli się na nas rozzłoszczą — powiedziała mądrutki ptaszek-Marusia — zamkną nas w karcerze. I nie będziemy mogli chodzić do Tima.
— Może jutro? — zapytała Leonora.
— Nie — powiedziałem twardo. — Trzeba dzisiaj wrócić do pawilonu. Uwierzcie mi.
Dzieciaki powstrzymały się od płaczu i próśb.
— Ale do lasu pójdziemy latem? Obiecałeś — powiedziała Marusia.
— Pamiętam. I obiecuję, że pójdziemy.
Musiałem rozwiązać skomplikowane zadanie: Arseniusz z Leonorę mieszkali w willi, w wieloosobowych sypialniach. Marusia — w boksie za laboratorium, dlatego że proces jej metamorfozy jeszcze się nie skończył. To było w zupełnie innym końcu obiektu. Nie mogłem puścić ich samych na ulicę — w nocy w stadninie były spuszczane psy. Psy mogły wystraszyć dzieciaki.
— Poczekaj na mnie — powiedziałem do Marusi. — Odprowadzę Arseniusza i Leonorę, a ty nikogo nie puszczaj, siedź cichutko.
— Ja zawsze siedzę cichutko — powiedziała Marusia.
Wziąłem Arseniusza na ręce, Leonora szła obok mnie.
Poszliśmy nie na wprost, przez trawnik, oświetlony reflektorami, a przy płocie, przez krzaki. Nikogo nie spotkaliśmy, tylko przy ścieżce wiodącej do willi, z krzaków wyskoczył pies i zabierał się do szczekania, ale kazałem mu milczeć i pies pobiegł obok nas. Leonora bała się go i mocno trzymała mnie za rękę długimi palcami.
Obeszliśmy willę. Od tyłu było wejście do kuchni — tam wyładowywano produkty. Wiedziałem jak się otwiera zasuwka, nie raz już tamtędy wnikałem do kuchni, żeby gwizdnąć coś do jedzenia dla malców: skoro chorowały u mnie w boksie, to nie przysługiwało im wyżywienie.
— Cicho — szepnąłem. W kuchni zazwyczaj nie było stróża, ale czasem kucharki albo praczki też podkradały jedzenie. Przecież wszyscy żyliśmy w półgłodzie. A w ostatnich dniach radio zaczęło powtarzać, że tyle się namnożyło ludzi, iż zaczynają oni podbierać żywność swoim współplemieńcom. Wiedziałem już, co oznacza takie gadanie.
Przeszliśmy przez kuchnię, i przy schodach do sypialni pożegnałem się z Leonora i Arseniuszem. Obiecałem im, że rano odwiedzę ich i dogadamy się.
Wyszedłem z willi tą samą drogą, zamknąłem za sobą drzwi i, nie śpiesząc się, żeby co najważniejsze — nie podnieść alarmu, poszedłem do siebie.
Wydało mi się, że ktoś za mną idzie, nawet zatrzymywałem się kilka razy, ale nikogo nie zobaczyłem. Tylko wyczuwałem. Wiedziałem, że wydano na mnie wyrok, ale nie powiem, żebym bał się napaści. Bałem się tylko, że uda im się zabić mnie tak, że nawet tego nie poczuję.
Żeby zmusić do działania swojego prześladowcę przyspieszyłem i gwałtownie uskoczyłem za pień dębu. Uważnie wpatrzyłem się w mrok za sobą. Tak, coś ciemnego, jakiś cień przemknął z tyłu. Ale nic więcej. Oczywiście, mogą również strzelać, w końcu i tak udowodnią, że zmarłem śmiercią naturalną. Jednakże najbardziej prawdopodobne jest, że to nie będzie strzał, a coś „czystsze”. Zabiją mnie tak, żeby jutro można było wystawić ciało na widok publiczny, bez obawy, że ktoś coś zacznie podejrzewać…
Ruszyłem szybkim krokiem. Potem pobiegłem, chcąc oderwać się od ciemnego cienia. Jeden z wartowniczych psów pobiegł za mną, ale nie szczekał poznawszy mnie — często coś mu podrzucałem do jedzenia. Biegł więc obok mnie, podskakując i ciesząc się, że tak fajnie się bawimy.
Przed boksami zatrzymałem się. Coś tu było nie tak.
Po chwili zrozumiałem — w ciemnościach jasno świeciły dwa duże okna. Jedno w boksie pana Sijniko. To znaczy, że sponsor nie śpi, mimo że zawsze w tym czasie śpi. I jeszcze w jednym oknie się świeci — w laboratorium. Tam też ktoś czuwa.
Przygotowują się.
A ja za diabła nie wiem — co wymyślili?
Wymacałem wąski nóż w szwie skórzanych portek, jednocześnie uprzytamniając sobie, że urządzam przebieżki po stadninie odziany w biały fartuch — widoczny za kilometr. Całe szczęście, że postanowili nie strzelać do mnie — trudno wymyślić sobie lepszy cel!
Zrzuciłem fartuch i zrolowałem go. Przede mną rozciągała się otwarta przestrzeń, co chwila oświetlana reflektorem z wieżyczki. Wyczekałem aż promień skieruje się w bok od łączki i biegiem rzuciłem się do swojego boksu. Zdążyłem pomyśleć: dobrze, że u sponsora i w laboratorium pali się światło. Przynajmniej nie śledzą mnie.
Oto i mój boks.
„Stop!” — krzyknąłem do siebie. Wewnątrz mnie wyła syrena alarmowa. O co chodzi? Dokładnie zamknąłem drzwi, kiedy wychodziłem. Pamiętałem to dokładnie. Ktoś tu był już po mnie. Ale gdzie jest teraz? Czeka na mnie w ciemnym korytarzu?
Znajdowałem się w niewygodnym położeniu — między mną i wieżą nie było żadnego budynku, wiedziałem więc, że za minutę promień reflektora oświetli mnie.
Plecami czułem, jak skrada się ku mnie krąg światła. Ogarnęła mnie wściekła chęć działania — pognać gdzieś, rozwalić co wpadnie pod rękę. Tak się czułem na stadionie, kiedy zabiłem sponsora. Jeśli nie mogę stać i czekać śmierci, to lepiej spotka ją twarzą w twarz.
Najważniejsze — szybkość!
Dwoma skokami dopadłem drzwi, szybkim uderzeniem otworzyłem je i wpadłem w korytarz. Oczekiwałem uderzenia, strzału — ale nie przydarzyło się nic takiego. Walnąłem w ścianę z oknem, dzielącą korytarz i znieruchomiałem. Było nadzwyczaj cicho, brzęczał jakiś przedwczesny komar. Gdzieś w oddali zakrakała wystraszona czymś wrona.
Boks był pusty.
Ale odgłosu oddechu, ani jęku, ani ruchu.
Odetchnąłem, Postarałem się uspokoić. Drzwi mógł otworzyć wiatr. Niezbyt wiarogodne, ale możliwe.
A może pułapka czekała na mnie w moim pokoju?
Ale już byłem pewniejszy. Mogłem się nie śpieszyć, za plecami miałem betonową ścianę, korytarz — wąski, tu wrogowie nie mają nade mną przewagi.
Oparłszy się plecami o ścianę mocnym uderzeniem nogi otworzyłem drzwi do swojego pokoju.
Cicho. Pusto. Martwo. Tylko nieprzyjemny, uciekający z przeciągiem zapach… medyczny… martwy…
Przemknął obok mnie, wysysany przez przeciąg na korytarz, pozostawił po sobie pewną ociężałość w głowie i gwałtowny atak mdłości.
Wszedłem do pokoju. Był pusty. A gdzie mój ptaszek, gdzie jest Marusia?
Na podłodze, na moim materacu leżał koc, pod nim można było odgadnąć ciało dziewczynki.
Zasnęła.
Zapach wciąż jeszcze panował w pokoju i był wstrętny.
Kiedy pochyliłem się, żeby obudzić ptaszka i odnieść ją do boksu laboratoryjnego, zapach wydał mi się jeszcze silniejszy. Dotknąłem ramienia Marusi. Nie odezwała się — ramię poddało się naciskowi ręki.
Odrzuciłem koc. Marusia leżała na boku, we wpadającym przez okno świetle latarni widać było, że nigdy już się nie obudzi. Marusia była martwa.
Wziąłem ją na ręce i poszedłem do wyjścia.
Marusia była lekka, jakby miała ptasie kości. Jej głowa zwisła, twarz, obramowana białymi piórkami, była spokojna.
Ta woń — nieprzyjemna, dusząca — skąd ją znam?
Jej ślady wyczuwało się w laboratorium. W pewnej zlewce… Co powiedział Awtandił? Powiedział: „Nie możemy ograniczać się do badań. Powinniśmy hodować pupili, hodować i uśmiercać, jeśli okażą się niezdolni do życia”. — „To chyba rzadko się zdarza” — przerwała mu Ludmiła. „Jeśli nawet zdarza się, to istnieją humanitarne sposoby. Pupilek nawet się nie domyśli, że umiera”…
Awtandił!
Wziął wtedy z półki stojak z szeregiem ampułek. W jednej była mętna biała ciecz…