Teraz już wiedziałem, jaką śmierć przewidział dla mnie pan sponsor: Awtandił albo jakiś inny równie posłuszny uczony przedostał się do boksu, rozbił w moim pokoju ampułkę, albo wdusił przycisk rozpylacza… Był przekonany, że śpię — dokąd niby miałbym pójść? Morderca puścił gaz, zamknął drzwi i wyszedł z boksu. Rozpylona trucizna działała, jak sądzę, błyskawicznie — Marusia nic nie poczuła.
Ale ja czułem — i swoją śmierć, i śmierć dziewczynki.
Szedłem do wyjścia i myślałem: jak to dobrze, że wyprowadzałem stąd Leonorę i Arseniusza, Inaczej wszyscy byśmy zginęli.
Podszedłem do drzwi wyjściowych i znieruchomiałem.
Nie miałem planu na wypadek dalszych działań.
Odnieść ciało dziewczynki do sponsora? Oskarżyć go o zabójstwo? I co dalej? Ich moc polegała na tym, że śmierć któregokolwiek z ludzi nie mogła być powodem bólu czy przynajmniej wstydu. Im mniej pozostanie ludzi, tym lepiej.
Odnieść ją do laboratorium i oskarżyć uczonych?
Nie czują i nie poczują wyrzutów sumienia, ponieważ wykonali polecenie i wykonali je dobrze.
Trzymałem w ręku lekkie ciało ptaka i docierało do mnie, że odtąd mam w życiu cel i drogę — drogę wrogości i nienawiści do sponsorów. Nie dla tego wcale, że są okrutni i bez serc, wśród nich byli różni, a dlatego, że, jak się okazało, przed sobą mamy tylko dwie drogi — albo na Ziemi pozostaną ludzie, albo na Ziemi będą żyli sponsorzy ze swoimi pupilkami.
A skoro tak, to od dziś nie należę do siebie. Powinienem znaleźć sojuszników, bo chyba nie jestem sam na całej planecie! Powinienem mieć przyjaciół i towarzyszy broni! Nie Markizę i Henryka, którzy wspaniale się urządzili, a jacyś inni, jeszcze nieznani mi ludzie.
Przyłapałem się na tym, że stoję przy zamkniętych drzwiach i trzymam ciało Marusi zawinięte w koc.
Wróciłem do swojego boksu, ostrożnie ułożyłem Marusię na materacu, poprosiłem w myślach przebaczenia za to, że odchodzę. Potem wziąłem koc. Dwa razy mocno nim strzepnąłem, żeby pozbyć się resztek gazu, zwinąłem w rulon i owinąłem się nim. Tak było wygodniej niż trzymać go w ręku czy pod pachą. Potem wziąłem kilka sucharów, niedojedzonych przez moich wychowanków, wsunąłem do kieszeni spodni. Biały fartuch też wziąłem, mógł się przydać.
Powinienem natychmiast, póki jeszcze nie przyszli sprawdzić czy dobrze wykonali swoją robotę, póki nie zaczęło świtać, uciec ze stadniny.
Mniej więcej wiedziałem jak powinno się to odbyć — w ciągu ostatnich tygodni nie raz w myślach uciekałem stąd.
W dębowym zagajniku, w największej gęstwinie krzaków, pod drutem kolczastym, zawsze podłączonym do prądu, psy wyryły przejście. Stało się to pewnie wtedy, kiedy jeszcze nie puszczono prądu, w każdym razie psom to nie szkodziło. Sam widziałem jak pies, wolno, jakby czuł prąd, przełaził pod płotem i pognał do lasu, pewnie na randkę.
Nie miałem innego wyjścia.
Księżyc zaszedł i straciłem kilka minut zanim znalazłem w ciemnościach to podziemne przejście. Położyłem się obok i zacząłem je pogłębiać, ponieważ jak dla mnie było za wąskie.
Wyrzucałem ziemię z podkopu jednocześnie sam stopniowo wsuwając się weń.
Niespodziewanie nad moim boksem zapaliło się światło. Potem rozdzwoniły się dzwonki. Domyśliłem się, że sponsor przyszedł popatrzeć na moje ciało — był uczonym cierpliwym i starannym i przywykł sprawdzać wykonanie polce przez ludzi, którym ciągłe nie dowierzał.
Ktoś biegł przez polanę zwołując psy.
W gęstwinie dębowych gałęzi zaczęły miotać się promienie reflektorów. Zrozumiałem, że teraz będą szukać mojej osoby a ścigających wystarczy, by działać jednocześnie wszędzie: w willi, w boksach, wzdłuż płotu.
Zacząłem paznokciami drzeć ziemię i wyrzucać ją za siebie.
Głosy zbliżały się — strażnicy szli wzdłuż płotu!
Przerzuciłem na tamtą stronę koc i fartuch. Potem wolno, głową do przodu zacząłem wbijać się w podkop — najważniejsze, żebym przeszedł w pasie. Odpychałem się rękami, a zwisający przewód dyndał o centymetr od mojej twarzy.
Głosy były już tuż obok.
Ale spóźnili się — byłem już na wolności!
Zrobiłem krok, podniosłem się, otrząsnąłem.
I zrozumiałem, że nie jestem tu sam. Ktoś milcząc, starając się nie oddychać, pełzł tym samym przejściem.
To było niewiarogodne. Czyżby mnie ktoś wyśledził?
Nie — to był ktoś niewielki.
Pies?
— Kto to? — zapytałem cicho.
— To ja — odpowiedział Arseniusz. — Pociągnij mnie za nogi, bo za wolno pełznę.
Pociągnąłem chłopca do siebie.
O nic go już nie pytałem — dlatego że kilka kroków od nas rozbłysły światła latarek. Dały się słyszeć głosy.
Chwyciłem pod pachę koc, pod drugą chłopca i pognałem do lasu. Plecami czułem, że strażnicy znaleźli przejście pod płotem i głośno rozmawiają o tym, ale zanim pójdą w moje ślady muszą wyłączyć prąd. Znaczy się, że mam jakieś pięć minut forów…
Rozdział 7
Pupilek w lesie
Gnali za nami przez kilka kilometrów. Było im lepiej niż nam — mieli latarki. Ale udawało nam się zalec, zataić się w gęstwinie, najważniejsze — znieruchomieć w odpowiedniej chwili. Jeśli jesteś nieruchomy, ze śmigłowca nie da się ciebie zobaczyć. Zmęczyłem się niosąc małego. Niby był nieduży, ale jakiś taki nabity i ciężki. Sam poczuł, że jest mi ciężko i powiedział:
— Sam pobiegnę. Dobrze biegam, uwierz mi.
Postawiłem Sienie na ziemi. Nie miał butów, a gleba była zimno i mokra.
— To nic — powiedział. — Ja już się nie przeziębię. Jak się biega to jest ciepło, prawda?
Musieliśmy znaleźć jakąś kryjówkę, żeby się przyczaić. Ale nie znałem, niestety, okolicy stadniny, na dodatek pędzono nas jak nagonka pędzi zwierzynę na odstrzał.
Wyszliśmy nad brzeg niewielkiej rzeczki, nad która zwisały gałęzie wierzb, już pokryte kotkami. Raczej się ego domyślałem niż widziałem, Księżyc pojawił się, ale wąski i dawał zbyt mało światła. Przez cały czas się bałem, że malec skaleczy czymś nogę. Ja miałem lepiej — na stopach buciory, jeszcze tamte, gladiatorskie.
Nieco niżej z prądem rzeczka rozlewała się szeroko i niezbyt głośno bulgotała na kamieniach, w miejscu gdzie był bród.
— Chodź, przeniosę cię — zaproponowałem. Sienia roześmiał się.
— Lubię wodę — powiedział. — Idź tam, a ja wolę tutaj.
I skoczył do rzeczki w głębokim miejscu, zniknął z oczu, tylko kręgi rozeszły się po wodzie.
Wystraszyłem się najpierw, potem sobie przypomniałem: przecież maluch jest rybką.
Zdjąłem buciory i zacząłem przechodzić rzekę. Kamienie boleśnie kłuły w stopy. Przy drugim brzegu nieoczekiwanie zrobiło się głębiej — zanurzyłem się po pas i musiałem podnieść nad głowę moje skarby. Sienia, który już czekał na drugim brzegu, roześmiał się.
— Ciszej! — syknąłem na niego. — Chcesz nas zdradzić?
Malec obraził się i zamilkł. Szliśmy dalej w milczeniu. Powinienem był przeprosić Sienie, ale tej nocy strasznie byłem zmęczony i zdenerwowany. I ciągle widziałem błękitną w świetle księżyca twarz Marusi.
Brzeg, na którym się znaleźliśmy był wysoki, ale łagodnie się wznosił. Od brodu prowadziła szeroka, zarośnięta trawą i krzewami droga.
Zaczęło świtać. Powietrze zrobiło się błękitne i zimne. Sienia biegał dokoła mnie, podskakiwał, żeby się ogrzać — wcale nie był zmęczony. Uznałem, że pościg został z tyłu — minęło pół godziny od czasu, kiedy ostatni raz słyszałem hurkot helikoptera i krzyki myśliwych.