Droga, po której szliśmy, po pół godzinie doprowadziła nas do porzuconego ludzkiego osiedla. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że takie osiedla nazywają się wsiami.
Wieś składała się z jednej szerokiej ulicy, na której kiedyś wylegiwała się droga, a teraz wszystko zarosło krzakami i nawet solidnymi, o pniach, które ledwo dawały się objąć rękami, brzozami i jodłami. Drewniane domy, otoczone niewysokimi parkanami, ukryły się w zaroślach, a ogrodzenia dawno temu zwaliły się i zniknęły w trawie. Niektóre domy miały rozwalone dachy, inne całe pochyliły się albo wręcz rozsypały. Ale jeden z nich, zbudowany z grubych bali, wydał mi się mocny. Chociaż szyby wszystkie miał wytłuczone.
— Chodźmy tu spać — powiedziałem do Sieni.
Sienia pokręcił nosem, węszył chwilę — węch ma diabelski.
— Dobra — zgodził się. — Nikt tu nie mieszka, oprócz jakichś małych zwierzątek, które pouciekały.
Przedarliśmy się przez krzaki do domu. Drzwi były uchylone i w takiej pozycji wypaczyły się i jakby wrosły w deski ganku. Ale wewnątrz była nawet podłoga.
Okna w domu były małe i podzielone na części, w jednej z części prawego okienka zachowała się szyba.
Zdziwiła mnie niegdyś biała konstrukcja, stojąca w pokoju. Z jednej strony była w nim wnęka, w której leżał zardzewiały arkusz żelaza, w drugiej niszy pod nim zachował się szary popiół.
— To był chyba piec — zakomunikował Arseniusz. — Na dole kładziono paliwo, a z góry garnki.
Wsunąłem rękę do niszy i natrafiłem palcami na jakiś okrągły przedmiot. Wyciągnąłem go, okazało się — garnek. Cały żeliwny garnek!
— Chodźmy spać — powiedział Sienia. — To jest dobre miejsce.
Wyjąłem dwa suchary i podałem jeden małemu.
— Jutro — zdecydował Sienia. — Pośpimy i zjemy. Będziemy strasznie głodni. A teraz bardziej chce mi się spać.
Miał rację.
Nogi mnie bolały, głowa pękała. Trzeba by było pójść na zewnątrz i narwać trawy i liści, żeby zrobić dla nas pduszki. Ale nie miałem na to sił. Rozłożyliśmy na podłodze fartuch, objęliśmy się i nakryliśmy moim kocem, żeby było cieplej, i natychmiast zasnęliśmy.
Zbudziłem się dlatego, że ktoś na mnie patrzył.
Uchyliłem tylko lekko powieki — nie poderwałem się, niczym nie okazałem, że się obudziłem.
Na podłodze, metr ode mnie siedział niewielki puszysty zwierz. Miał krótkie trójkątne oczy, duże zielone oczy, szare plecy i głowa, ale białą pierś i białe łapy. Przypomniałem sobie, że widziałem tego zwierzaka w atlasie w bibliotece Sijniko. To było kiedyś domowe zwierzę i nazywało się kot. Wraz z likwidacją wiejskich osiedli i organizacją ludzi na innym poziomie koty zostały uznane za ekologicznie nie do przyjęcia i zostały skazane na wyginięcie.
A t kot wyżył i nawet przyszedł popatrzeć na ludzi.
Wcale się nie wystraszyłem tego zwierza — nie zamierzało nas atakować, zresztą jego zęby były dość małe. Wydało mi się wcale ładne.
Ostrożnie trąciłem przytulonego do mnie Sienie. Obudził się od razu, otworzył oczy i ucieszył się widząc kota.
Wstał. Kot zerknął na niego ze zdziwieniem i nieufnością.
Pozwolił Sieńce podejść na dwa kroki, a potem odstąpił od dwa kroki. Nie chciał widocznie, by ktoś go dotykał.
Sienia zatrzymał się. Kot wskoczył an parapet i uważnie przyjrzał się nam.
— Nie ruszaj go — powiedziałem. — Nie strasz.
— Wiem — odpowiedział Sienia. — On tu mieszka. Będziemy teraz mieszkać razem.
Kot siedział na parapecie, oświetlony porannym słońcem. Słońce przebijało się przez pączkujące liście drzew i cienie ich wyglądały jak koronki, które dziergała wieczorami pani Jajbłuszko.
Było ciepło, a w dzień będzie jeszcze cieplej. Ucieszyłem się, że uciekliśmy w ciepłej porze roku. Zimą zamarzlibyśmy albo wytropiono by nas po śladach.
Sienia podbiegł do okna. Kot zeskoczył z parapetu i zniknął w zaroślach.
— Jakie ogromne słońce! — oświadczył Sienia. — Nie wyobrażasz sobie, jaki jestem głodny.
Jednocześnie i do mnie dotarło, że jestem głodny.
— A my nie mamy ani zapałek, ani zapalniczki — powiedział Sienia. — Będziemy tu jedli tylko zimne potrawy.
— Tak — musiałem przyznać mu rację. — Tak się śpieszyłem, że nie wziąłem jedzenia.
— No to dawaj suchary! — polecił Arseniusz. — A ja pójdę po wodę. Chwycił żeliwny garnek i skierował się do drzwi.
— Idę z tobą — powiedziałem. — Daleko nie odchodź.
— Woda jest blisko — machnął ręką Sienia. — Wyczuwam wodę.
Uciekł. Wyszedłem na zewnątrz. Patrzyłem jak chłopiec biegnie wzdłuż ulicy — tam, jak się okazało, płynął strumyk.
Popatrzyłem wzdłuż drogi w drugą stronę. Szczyt wzgórza zajmowała podwójna kamienna budowla. Niższa część była podobna do dużego domu, a wyższa — do wieży. Czubek wieży zawalił się, ale nad niską częścią budowli widniała wieżyczka z jakąś ozdobą — czymś jak duża cebula, z której krzywo wyrastał krzyż.
Pewnie w tym budynku mieszkał naczelnik wsi, pomyślałem. Trzeba będzie przejść się tam.
Dotychczas nie zauważyłem śladów pościgu, nie wyczuwałem jej. Arseniusz, który wracał ze źródełka z przyciśniętym do piersi garnkiem, również wyglądał na spokojnego. Kot maszerował w pewnej odległości za nim, jakby w biegu rozwiązywał trudne zadanie — uznać w nim przyjaciela czy ignorować.
Stałem na progu domu, patrzyłem na idącego chłopca i zastanawiałem się, co robić dalej. Nawet jeśli będzie ciepło, nie wytrzymamy tu dłużej niż kilka dni. Co będziemy jeść? No i co będziemy tu robić?
Musimy iść do miasta, do ludzi.
Tylko po co? Gdzie mam znaleźć ludzi, którzy myślą, jak i ja, którzy chcą przepędzić sponsorów i tych, którzy pomagają im rządzić nami? Czy może być, że tylko ja tak myślę? Może wszyscy są zadowoleni?
W sumie nie doszedłem wtedy do żadnych wniosków, odebrałem od Sieni garnek i skosztowałem wodę — była kryształowa, zimna. Potem Sienia polał mi ręce, opłukałem je. Mieliśmy cztery suchary. Dwa zjedliśmy na śniadanie, dwa zostawiliśmy na wieczór. Położyliśmy suchary na półce, bo nie wiedzieliśmy co je kot — jeśli lubi suchary, to lepiej trzymać je od niej z daleka.
Potem poszliśmy z Sienią na wzgórze, do kamiennej budowli z krzyżem, ale po drodze Sieńka zobaczył, że rzeczka, którą przekraczaliśmy w nocy łączy się z inną — szeroką. Chłopiec powiedział, że skoczy tam, zobaczy co i jak, Obiecał być ostrożnym.
Wszedłem do kamiennego domu.
Było w nim zimno. Przez wyrwę w dachu nawiało śniegu i zaspa jeszcze nawet nie roztajała. Na ścianach budynku były namalowane obrazki, przedstawiające ludzi ubranych w prześcieradła. Usiłowałem zrozumieć sens obrazów, które opowiadały jakąś historię, ale nie potrafiłem. Było też tam kilka obrazów namalowanych na szerokich deskach. Tu namalowani byli starożytni ludzie. Na dwóch czy trzech — kobieta w chustce, trzymająca na ręku niemowlę.
Złościło mnie, że nie rozumiem, po co ludzie budowali takie domy.
Wewnątrz było bardzo cicho, szum wiosennego lasu docierał tu jako brzęczenie komarów. Usłyszałem jak trzasnęła jakaś gałązka pod stopą człowieka. Człowiek szedł wolno. To nie mógł być Sienia. Zrobiłem krok w kierunku ściany i zamarłem. Kroki były zbyt wolne by należały do naszych prześladowców, ale w obcym miejscu należy być ostrożnym. Wyciągnąłem do połowy nóż z pochwy.