Выбрать главу

Ciemna, przygarbiona postać z laską pojawiła się w drzwiach. Od razu było widoczne, że to stary człowiek.

Nie wołałem go, jeszcze się wystraszy. Niech robi sobie co chce.

Starzec podszedł na środek sali i zatrzymał się, jakby niezdecydowany.

Nie widziałem jego twarzy, jego czarny zniszczony strój kończył się kapturem, w którym się kryła. Widziałem tylko siwą brodę, zwisającą w dół, ale nie dotykającą piersi.

Patrząc na obraz, przedstawiający kobietę z dzieckiem, człowiek zaczął szybko i niezrozumiale mamrotać. Rozróżniałem poszczególne słowa, ale nie mogłem pojąć ogólnego sensu jego monologu. Starzec mówił i mówił… i nagle z zewnątrz rozległ się dziecięcy okrzyk:

— Tim? Gdzie jesteś? Wujku Lancelocie…

Odruchowo poruszyłem się, a starzec gwałtownie odwrócił się do mnie. Widziałem jak się wystraszył, był taki słaby i stary…

— Proszę się nie bać — powiedziałem. — Nie życzę panu zła. Jesteśmy tu dwaj z chłopcem.

— Niech Bóg was strzeże — powiedział starzec. — Ja już się nie boję nikogo.

Promienie słoneczne przenikały przez wysokie okna i w ich świetle, kiedy starze odwrócił się do mnie zobaczyłem, że ma wyniszczoną, pomarszczoną, żółtą twarz, na której wyróżniały się czarne oczy. Dłoń, opierająca się na lasce, miała opuchnięte stawy i, podobnie jak twarz, była pokryta zmarszczkami.

— Dzień dobry — powiedziałem. — Nazywam się Tim. Albo rycerz Lancelot. Razem z chłopcem Arseniuszem uciekliśmy ze stadniny i ukryliśmy tu. Nie wiedzieliśmy, że pan tu mieszka.

— Nie mieszkam tu, mieszkam w lesie — powiedział starzec. — Mieszkać w cerkwi jest niebezpiecznie — widoczna z daleka, miejsce odkryte, często tu wpadają.

— Kto?

— Milicjanci — powiedział starzec. — Przylatują na ryby tymi swoimi śmigłowcami.

— Ludzie? — zapytałem. — Nie sponsorzy?

— A co tu mają żaby do roboty? — skrzywił się starzec. — Żaby nie lubią naszych lasów.

— A my tu nocowaliśmy — powiedziałem.

Sienia, widocznie, usłyszał naszą rozmowę, wszedł do budynku, ale wcale nie wystraszył się nieznajomego starca. Podbiegł do mnie:

— Patrz! — Obiema rękami przyciskał do piersi garnek wypełniony niemal po brzegi małymi rybkami. Niektóre jeszcze się poruszały.

— Skąd to masz?

Dopiero teraz zauważyłem, że chłopiec jest cały mokry.

— Tam jest duża rzeka! — triumfująco oświadczył Arseniusz. — Zanurkowałem — przecież wiesz, że potrafię. Nawet lepiej jest mi w wodzie. Dogoniłem je, mamy teraz jedzenie.

Oczekiwał pochwały. Był dumny z siebie.

— Zuch — pochwaliłem go.

Chłopiec poprawił opadające na czoło mokre pasmo włosów. Starzec z niepokojem wpatrywał się w jego połączone błoną palce.

Zrobił dłonią dwa ruchy przed twarzą, od góry w dół, i od lewej do prawej.

— Boisz się mnie? — zdziwił się malec.

— Bóg z tobą — powiedział starzec. — Nie boję się nikogo. Ochroni mnie modlitwa. Ale widać było, że boi się.

— Daj mi nóż — powiedział Sienia.

— Po co?

— Oczyszczę ryby, oskrobię, wypatroszę. Przecież nie jesteśmy dzikusami!

— Nie jesteśmy dzikusami — uśmiechnąłem się i podałem chłopcu nóż. Sienia pomknął z domu, który starzec nazwał cerkwią.

— A pan gdzie mieszka? — zapytałem.

— Mam ziemiankę, w gęstwinie. Nie do znalezienia.

— Ktoś może pana skrzywdzić?

Starzec zdawał się nie rozumieć co mam na myśli. Potem nagle uśmiechnął się — a nie uśmiechał się o dawna i, moim zdaniem, zabolały go od uśmiechu zmarszczki.

— Ani ptaki, ani zwierzęta się mnie nie boją — powiedział. — Jedzą mi z rąk. W końcu przeżyłem tu niemal całe swoje życie.

— Jak to?

— Przybyłem tu, żeby objąć parafię — powiedział, wskazując ręką dokoła. — Ojczulek poprzedni umarł, a ludzie tu jeszcze żyli, a i w lesie jeszcze się wielu chowało. Potem jedni wymarli, innych zaszczuli, wytępili jak szczury. We wsi już nie dało się mieszkać. No to stałem się pokutnikiem bożym. DO świątyni przychodzę tylko się pomodlić i wracam do lasu.

— Świątynia — powtórzyłem. — Pomodlić się… Starzec przekrzywił głowę.

— Młody człowieku, chcesz wiedzieć gdzie stoisz?

— W świątyni, w cerkwi — powiedziałem. — Przecież powiedział pan.

— A co to jest świątynia?

— No, ten budynek. Dom z obrazami — odpowiedziałem.

— A o Bogu słyszałeś? — Starzec nagle spoważniał. Poczułem się winny.

— Nie wiem — przyznałem.

— Grzeszna, znaczy się, dusza — oświadczył starzec. Nie sprzeczałem się. Powiedziałem:

— Chodźmy do naszego domu, pewnie Sienia już oczyścił ryby.

— Nie jem mięsa — powiedział starzec. — Od jakichś pięćdziesięciu lat nie jem.

— A co pan je?

— Co las da, co na grządce wyrośnie, czym się pszczoły podzielą.

Mimo to namówiłem starca, żeby poszedł z nami. Widziałem, że starzec, mimo że odnosi się do nas z pewną nieufnością, a nawet z jakąś wrogością, szczególnie w stosunku do Sieni, z powodu jego dłoni, strasznie jednak stęsknił się za ludźmi. Poszedł ze mną.

Gdy przyszliśmy Sienia jeszcze czyścił ryby, nie bardzo radził sobie z nożem. Wziąłem go sam zacząłem czyścić i patroszyć zdobycz. A starzec, nieco pewniejszy siebie, tym czasem wypytywał nas kim jesteśmy, skąd uciekliśmy i przed kim się ukrywamy. Nazywał się Mikołaj.

Oczyściłem ryby i jeszcze raz zapytałem starca, czy nie chce przyłączyć się do nas.

Sienia był dumny z siebie — co by nie mówić — zaopatrzeniowiec! Chwycił jedną rybkę i wpił się w nią zębami. Ja nie bardzo mogłem naśladować, ponieważ nigdy wcześniej nie jadłem surowych ryb. Poza tym krępowałem się starca.

Dziadek Mikołaj jęknął patrząc na Sienie.

— Co ty wyprawiasz, diable! — krzyknął.

— A co? Jestem głodny — zdziwił się Arseniusz.

— Surowe ryby? Bez soli? Co to — nie chce się usmażyć albo ugotować? Może nie jesteś człowiekiem?

— Taki sam jak ja i pan — powiedziałem. — Tylko zrobili mu operacje.

— I to udane! — z dumą przyznał chłopiec. — Gdyby nie ja, to kto by nałapał ryb? Jutro też nałapię.

— To grzech jeść surowe ryby — przekonująco oświadczył starzec.

— Nie mamy zapałek, nie mamy ognia — powiedziałem. — Nie możemy gotować ani smażyć.

Starzec zamyślił się. Malec przez ten czas schrupał trzy rybki i powiedział:

— Soli brakuje. To granda, trzeba było zwinąć trochę.

Nieoczekiwanie starzec oświadczył:

— Teraz idziemy do mnie. W ziemiance przenocujecie. Tam mam i ogień i coś do jedzenia.

— Nie, dziękujemy — powiedziałem. — Będzie panu za ciasno.

— Niech mieszka sobie — dodał Sienia. — A my sobie.

Starzec nie spodobał mu się, ponieważ nie potrafił ukryć niepokoju na widok dłoni i stóp chłopca.

Milczeliśmy. Zastanawiałem się. I nie wiem, co bym wymyślił, ale gdzieś z daleka dał się słyszeć dźwięk silnika śmigłowca. Pierwszy usłyszał go Sienia, poderwał się na równe nogi.

— Lecą — zakomunikował starzec. — Na pewno będą was tu szukać. Wieś to znane im miejsce. I będą sądzili, że tu znajdziecie schronienie. Chodźcie, ale szybko.

Chwyciłem koc i resztę moich rzeczy, Sienia, który wszystko w mig zrozumiał, złapał garnek z resztkami ryb.

Ojciec Mikołaj pierwszy wyskoczył z domu i postukując laską po ziemi zatruchtał do lasu, starając się nie wychodzić na odkrytą przestrzeń. Biegliśmy za nim.