Nie skierowaliśmy się na wzgórze, do cerkwi, a pobiegliśmy dołem, w kierunku brzegu dużej rzeki, pod sklepienie ciasno rosnących wiekowych jodeł. Na skraju lasu odwróciłem się i zobaczyłem, że helikopter wylądował obok świątyni, wyskakują z niego milicjanci i białe fartuchy — ludzie sponsora.
— Chodźmy, chodźmy — ponaglił mnie starzec. — Do mojej ziemianki mamy z pięć wiorst, i to przez bagno.
Gdy zapadając się w bagno, skacząc z kępki na kępkę, przedzieraliśmy się przez obszerne, porośnięte rzadką osiną bagno, zapytałem ojca Mikołaja, dlaczego ukrył się w takim wilgotnym miejscu? A on mi odpowiedział:
— Urządzali z psami obławy, tych, co ze wsi uciekli i krył się na suchych miejscach — migiem wytropili i wyłapali. A przez bagno się bali chodzić — ponoć nie ma końca.
Po godzinie dotarliśmy do suchego miejsca — nie niewielką wyspę pośród bagna.
Wyspa była piaszczysta i przykryta czapką potężnych sosen.
Tam właśnie ukryta była ziemianka ojca Mikołaja — sucha, dość obszerna, pełna zapasów, pozostałych jeszcze po zimie.
Sienia nie lubił siedzieć w ziemiance. Szlajał się po bagnach, po lesie, nurkował w bezdennych czarnych jeziorach w jodłowych borach, łowił ryby i raki. Nie interesowały go niekończące się opowieści ojca Mikołaja, który po raz pierwszy od trzydziestu lat znalazł dla siebie słuchacza.
A ja słuchałem. Opowieści starego były niczym wielki i różnobarwny kawałek mozaiki nazywanej Historia Ziemi. Starzec-pustelnik, proboszcz świątyni, w której nikt nie modlił się od pół wieku, opowiadał mi tę historię wieczór po wieczorze, albo siedząc przy ogniu, albo obrabiając małe poletka, porozrzucane po lesie tak, by nie wywołać podejrzeń u pilota patrolowego śmigłowca.
Usłyszałem o Bogu i świątyniach, o ludziach, którzy mu służyli. Zadziwiło mnie to, że przed przylotem sponsorów ludzie mile nie jednego Boga, a wielu. Niektórzy wierzyli we wszechmogącego boga Chrystusa, inni nazywali Boga Mahometem, a jeszcze inni — Buddą, i wszyscy strasznie się między sobą sprzeczali i nawet walczyli, żeby ustalić który Bóg jest ważniejszy. Przy tym ludzie mieli jeszcze antybogów, których nazywali diabłami. Ojciec Mikołaj był głęboko przekonany, że sponsorzy — to diabelskie pomioty, a może i nawet same diabły, zesłane na Ziemię w celu ukarania ludzi, za to że żyli głupio, wojowali ze sobą, nie troszczyli się o swoją Ziemię i dokonywali przestępstw.
Ojciec Mikołaj cały znajdował się jeszcze w przeszłości, w tym czasie, który kończył się wraz z przybyciem sponsorów. On sam tego czasu nie pamiętał — miał około siedemdziesięciu lat — robił sobie karby na kijku, przechowywany w ziemiance, ale potem ten kijek gdzieś zgubił. Ale pamiętał z dzieciństwa te czasy, kiedy ludzi na Ziemi było dużo, kiedy wsie były jeszcze zaludnione. O przylocie sponsorów opowiadał mu jego ojciec, ale sami sponsorzy w jego wsi nie pokazywali się. Okazało się, że podbój Ziemi nie był sprawą jednorazową, jak sobie wyobrażałem, a trwał dość długo. Najpierw miało miejsce coś na kształt współpracy, a jeśli istniały jakieś konflikty, to jakoś były łagodzone. Przez wiele lat sponsorzy, mimo że znajdowali się na Ziemi i zajmowali się ratowaniem jej przyrody, to bali się czegoś. Dopiero stopniowo, rok po roku, rośli w siłę i zdecydowanie.
Wytrzebienia „niepotrzebnych” ludzi, którzy swoim istnieniem zagrażali przyrodzie, sponsorzy dokonywali rękami milicji. Pewnego fatalnego dnia na wieś czy osiedle spadało kilka helikopterów z milicją, która zabierała mężczyzn — powiadali, że do roboty na kontrakt, na rok, na dwa. No i więcej nikt tych mężczyzn nie widział. A w następnym roku czy po kilku miesiącach przytrafiała się ta sama historia sąsiedniej wsi. Wielka idea ratowania Ziemi realizowana była przez sponsorów konsekwentnie, spokojnie i nieodwracalnie. Ludzie zaczęli żyć biednie a nawet nędznie — nie można było jeździć do miasta, pociągi nie kursowały, samochody również — jeździć mogły tylko samochody milicji i wiernych przyjaciół sponsorów, ich pomocnikom. I nie wiadomo było — są jeszcze inne miasta, czy ich nie ma i czy są inne kraje czy się skończyły. Jesienią po wsiach latały milicyjne śmigłowce i odbierały plony. Mało kto uciekał do lasu — we wsi mieszkały już właściwie tylko kobiety, a te miały dzieci. Wszyscy czekali na powrót mężczyzn, chociaż nie bardzo już wierzyli w ich powrót. Milicjanci i prelegenci przeprowadzali zajęcia. Baby i dzieci nauczyli się śpiewać podniosłe pieśni i deklamować wiersze o Wielkim Przyjacielu — sponsorze, o tym, że porta ratować Matkę Ojczyznę.
Ojciec Mikołaj pozostał w coraz bardziej pustej wsi aż do ostatniej chwili. W sąsiednich wsiach, gdzie jeszcze byli ludzie, też prowadził działalność — kogo chrzcił, kogo grzebał. Nie było tylko komu udzielać ślubów.
A potem stało się tak, że odwiedził Wysiełki, dwadzieścia kilometrów od Polanowa, gdzie znajdowała się cerkiew. Wrócił do siebie — a we wsi nie ma ani jednego żywego ducha. Jakby wszystkich diabli gdzieś wzięli. Wywieźli. Rzucił się do Sierpuchowa, ale nie dał rady tam dotrzeć. Odwiedził tę wieś dopiero dwa lata później — kiedy była już pusta i zarastała trawą.
Przez ostatnie pół wieku widział ludzi tylko raz czy dwa. Ale to byli dzicy ludzie, niema zwierzęta. Bał się ich i krył się przed nimi pośród bagna.
Świątynię odwiedzał, żeby pomodlić się. Świątynia nie była potrzebna sponsorom — ani ikony, ani freski, nie były potrzebne. Sponsorzy jakby nie zauważali ich. Zresztą, starzec przyznał się, że żadnego sponsora nigdy na oczy nie widział. Bóg strzegł. Przeżył życie, a sponsora nie widział. Milicję widział, prelegentów widział, a prawdziwego diabła — nie.
Uważnie i cierpliwie słuuchałem staruszka. Mimo że się powtarzał i z każdym dniem w jego opowieściach było coraz mniej nowych dla mnie rzeczy.
Opowieści ojca Mikołaja przygniatały mnie. Okazało się, że jakieś pięćdziesiąt lat temu w tysh okolicach zabrakło ludzi. Może to samo dzieje się w całym kraju i na całym świecie? Może spóźniłem się z urodzeniem? Kto jest moim towarzyszem broni: były sługa Jezusa Chrystusa i chłopiec, który może nurkować jak ryba? Nawet moi koledzy ze szkoły gladiatorów są już martwi…
A póki co mieszkaliśmy z Sienią w ziemiance ojca Mikołaja. Nadeszło lato, bagno podeschło i starzec stał się po trzykroć ostrożny — bał się, że z nieba mogą zauważyć dym naszego paleniska. Arseniusz mężniał, opalił się — i to mimo tego, że ciągle przebywał w wodzie, chyba więcej niż na powietrzu.
Starzec wiedział jakie drzyby są jadalne, a jakei trujące. Przekazał tę wiedzę i mnie — uważał, że ta wiedza może się przydać, jeśli znajdę się w lesie sam. Bez przyjaciół…
A ja sprawiłem sobie zapalniczkę — krzemień i krzesiwo.
Sienia i starzec przywykli do siebie, i ojciec Mikołaj już nie uważał chłopca za wysłannika piekieł. Sienia lubił starca, ale zupełnie się go nie słuchał.
Trwa już czerwiec, noce stały się krótkie, bardzo ładnie śpiewały małe ptaszki. Które ojciec Mikołaj nazywał słowikami. Do sierpnia, kiedy to sponsorzy mają zacząć eksterminację ludzi, zostało bardzo niewiele czasu. Nie mogłe dalej mieszkać sobie w ziemience, poniewał jeśli zginie Moskwa, to w Rosji zupełnie nie bęDzie już ludzi. Nie wiedziałem do kogo należy się zwrócić o pomoc, ale miałem nadzieję, że jak dotrę do Moskwy, to kogoś takiego znajdę. Miałem nadzieję znaleźć kogoś w metrze, może przedostać się do szkoły gladiatorów — przecież takie szkoły musiały pozostać. Powinienem chodzić i opowiadać o niebezpieczeństwie i uprzedzać ludzi.