— Złapią cię — mówił mi na to ojciec Mikołaj. — Ludzie są słabi, wymieramy, jak mamuty, takie zwierzęta. Oni wydadzą cię władzom, będziesz męczennikiem.
— Nie chcę być męczennikiem — oponowałem.
Kiepsko staliśmy z solą, ojciec Mikołaj zamiast soli wykorzystywał popiół z paleniska, ale było tego mało, więc ryby i grzyby na drogę suszyliśmy. Mileiśmy z Sienieą całe swoje gospodarstwo, nawet niezłe. Zebraliśmy i rśóne rzezcy po wiejskich domach — mieliśmy kubki, butelki, garnki, i rondelki. Gorzej było z ubraniem — tkaniny niemal nie zachowały się. Ale uszyłem Sieni długą koszulę z lekarskiego fartucha, który wyniosłem ze stadniny. Może ubranie nie było najpiękniejsze, ale Arseniuszowi się podobało.
Z resztek fartucha uszyłem torbę na ramię.
Sienia nie chciał puścić mnie samego, ale obiecałem mu, że szybko wrócę. Poprosiłem ojca Mikołaja i Sienie, by robili wielkie zapasy na zimę — wszak mogę przyprowadzić ludzi.
Byłem już niemal gotów do podróży, którą postanowiłem rozpocząć ją od miasta Sierpuchowa, ale wydarzyło się coś, co zmieniło moje plany.
Znalazłem dziwny ślad w niecce przy źródle.
Wracałem ze zdobyczą, po penetracji strychów. Na jednym znalazłem skrzynię, w której były pasy, wyschnięte, ale mocne i gumowe podeszwy. Cieszyłem się z takiego połowu.
Dzień był upalny, słońce stało wysoko. Zszedłem do źródła.
Ktoś tu był.
Cienkie gałęzie przy źródle były połamane, a w wilgotnej ziemi przy wodzie widoczny był dziwny ślad — jakby do źródełka podjechał samochód na wytartych oponach.
Zaniepokoiło mnie to. Dokoła trwała jednak głęboka, południowa gęsta cisza. Brzęczały owady, śpiewały ptaki. Jak mógł tu wjechać samochód?
Ostrożnie poszedłem się po śladach, musiałem dowiedzieć się co one znaczą. Każda niewiadoma to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Znowu zobaczyłem wyraźny ślad, trawę zgniotło takie samo koło, jak przy źródle. Przy tym stało się to niedawno ł przecież trawa szybko podnosi się i zapomina, że została przygnieciona.
Idąc po śladach nieznajomego wyszedłem ze wsi i starymi ogrodami dotarłem do zarośniętego osikami pola. Intuicja mówiła mi, że nieznajomy jest niedaleko.
Trzymałem w ręku sztylet. Znieruchomiałem przywarłszy bokiem do grubego pnia.
Wtedy usłyszałem głos:
— Proszę się mnie nie bać.
Głos był wysoki, jakby dziecinny, a jednocześnie nieprawdziwy — takie głosy słyszy się we śnie, gdzie kuszą by wejść w ciemną gęstwinę lasu.
Odwróciłem się w kierunku, z którego dochodził. Ściana listowia leszczyny trwała nieruchomo.
— Nie skrzywdzę pana — powiedział głos.
— No to proszę wyjść — powiedziałem. — Dlaczego się pan chowa?
— Dlatego że może się pan wystraszyć i zabić mnie.
— Dlaczego miałbym się wystraszyć?
— Dlatego że mnie pan wcześniej nie widział.
— To śmieszne — powiedziałem. — Wielu rzeczy wcześniej nie widziałem!
Między ścianą listowia i mną znajdowała się niewielka polanka, jakieś trzy metry, porośnięta wysoką trawą.
— Proszę wyjść — powiedziałem. — Bo wychodzi, że pan mnie widzi, a ja pana nie.
Liście rozsunęły się i na polankę wyładował się stwór, widok którego powinien nieuchronnie wywołać wstręt u każdego normalnego człowieka.
Odsunąłem się od ogromnej, wysokiej na półtora metra, a grubej jak ludzki tułów, szczeciniastej gąsienicy, która uniosła się na tylne nogi i poruszała przed błyszczącym pancerzem brzusznym kilkoma parami wyposażonych w pazury łap. Oczy stworzenia były ogromne, szklane i nieruchome.
Odsunąłem się, ale nie uciekłem.
— Boi się pan? — zapytała gąsienica. — Jestem całkowicie nieszkodliwy.
— Wiem — powiedziałem. — Po prostu — zaskoczenie. Nie wiedziałem, że jesteście takie duże… to znaczy, nie wiedziałem, że umiecie mówić! Diabli by to…
Pełzacz zgiął się, jakby usiadł na wygiętej w moim kierunku dolnej części ciała.
— Pan się mnie nie boi — stwierdził. — Pan mnie zna?
— Przecież jesteś pełzaczem!
— Tak nas nazywają tutaj — zgodził się pełzacz. — Ale jestem tu sam i jestem przekonany, że wcześniej się nie spotykaliśmy.
— Nie twierdzę, że się spotykaliśmy — przyznałem. — Ale jest pan pełzaczem, a ja nigdy nie podejrzewałem, że pełzacze są istotami rozumnymi. Przecież tysiące was przerabialiśmy!
— Co pan powiedział?
— Pracowałem wcześniej — powiedziałem — w fabryce słodyczy. Tam zabijaliśmy takie osobniki jak pan, tylko mniejsze. Ja nie zabijałem — ładowałem do kontenerów.
— Był pan tam! — Głos pełzacza wzniósł się do crescendo. — Widział to pan!
— Ale pełzacze nie są rozumne, są nieświadome — powiedziałem. — Widziałem to. Wiem.
— Pan tam był! — jęczał pełzacz. Wyglądało, że jest ze mnie niezadowolony.
— A pan tam też był? — zapytałem. — Uciekł pan, prawda? Po długiej pauzie pełzacz odpowiedzaił:
— Tak.
— A dalczego pan jest rozumny, a tamci nie?
— Proszę mi powiedzieć… — Pełzacz odwrócił głowę o staną słupka, opierając się o ziemię dwoma parami mocnych szeroko rozstawionych łap. — Proszę mi powiedzieć — czy gdy urodzi pan malutkiego człowieczka, zupełnie malutkiego, i oda rzu zaniesie go do fabryki słodyczy, to czy będzie on, pana zdaniem, istotą rozumną?
— To były wasze dzieci?
— To nasze maluchy — powiedział pełzacz. — Nie potrafią mówić. Nie potrafią jeszcze mnyśleć, muszą mieć cztery pięć lat, żeby móc mówić. Rozumie pan teraz?
— No to z tego wynika, że sponsorzy jedzą wasze dzieci?
— Wy też zjadacie cudze dzieci — powiedział ze smutkiem pełzacz. — Jecie ryby i zwierzęta, jecie jaja ptaków, a te jeszcze nie potrafią mówić.
— Ale nie zjadamy istot rozumnych.
— A skąd macie wiedzieć, że malutki pełzacz będzie kiedyś rozumny? Tego się nie rozgłasza. Nawet większość sponsorów tego nie wie. Istnieją inkubatory, w nich wykluwają się małe istoty. Potem się trochę je hoduje. Potem się je zabija. Tak powstaje bardzo pożywna żywność, sponsorzy ją jedzą, ale nie wiedzą, co jedzą.
Wierzyłem tej gąsienicy i nie bałem się jej. Ale w końcu rzucałem zabite pełzacze do kontenerów!…
— Nie jest pan winny — powiedział pełzacz. — Nie wiedział pan. Sponsorzy zjadają wszystkich. Zjadają waszą planetę, zjadali naszą planetę.
— A matki… Gdzie są matki tych maluchów?
— Trudno jest mi objaśnić cały nasz system rozmnażania — powiedział pełzacz. — Trzeba to długo badać. Jeśli to pana interesuje opowiem później.
— Czy to znaczy, że dorosłych pełzaczy tutaj nie ma?
— Dorosły — to ja — oświadczył pełzacz. — Oni tu przywożą tylko zapłodnioną ikrę — to jest ekonomiczne. I nikt nie wie.
— Ale po co? Czy na Ziemi jest mało żywności?
— Jest żywność i jest żywność optymalna — wyjaśnił pełzacz kiwając się jak kobra przed atakiem. — Nasze dzieci są idealnym jedzeniem. A teraz sponsorzy potrzebują go więcej. Ludzi będzie mniej, a jedzenia powinno być więcej.
— Pan wie o zmniejszeniu ilości ludzi?
— Trochę wiem.
— A co pan tu robi?
Pełzacz miał brzuch pokryty chitynowym pancerzem, błyszczący, trochę przypominający ogon raka. Na bokach i grzbiecie rosła sztywna sierść. Pełzacz nie był ładny, a nawet był przerażający. Ale byłem do nich przyzwyczajony. Poza tym, jeśli potwór rozmawia i nawet skarży się przed tobą — trudno się go bać.