Nie chciał odpowiadać na moje pytanie. Gdyby jego oczy nie były nieruchome powiedziałbym, że wpatruje się z uwagą w poszczególne źdźbła trawy.
— Idę — powiedział w końcu.
— Czyżby? Dokąd się pan wybiera?
— Do Arkadii — powiedział pełzacz. Nic mi to słowo nie mówiło.
— Gdzie jest ta Arkadia? — zapytałem.
— Daleko — mruknął pełzacz.
— Pójdzie pan ze mną? — zapytałem.
— Dokąd?
— Mieszkam tu w pobliżu. Są tam moi przyjaciele.
— Nie odpowiem — powiedział pełzacz.
— Razem jest lepiej.
— Razem jest lepiej — powtórzył jak echo pełzacz, ale nie ruszył się z miejsca.
— No to idziemy?
— Nie, przepraszam — powiedział pełzacz i opadł na wszytkie kończyny, od razu stając się podobnym po prostu do gąsienicy, ogromnej, ale tylko gąsienicy.
— Idę — powiedziałem.
Pełzacza zaczął cofać się. Pomyślałem, że bardzo nie ufa ludziom — i nic dziwnego, na tej planecie morduje się jego dzieci.
— No to wszystkiego najlepszego — powiedziałem, choć rozstawałem się z nim z żalem. Każdy kogo spotkam może mi coś opowiedzieć. Pełzacz też. Przecież gdzieś się ukrywał po ucieczce z fabryki słodyczy, czego byłem niemal pewien. Gdzieś się nauczył rosyjskiego, z jakiegoś powodu trafił do tego lasu, na kogoś czeka…
Pełzacz zniknął w zaroślach, a ja nie ścigałem go.
Odwróciłem się i zacząłem wychodzić z lasu. Za plecami panowała cisza.
Skierowałem się do źródełka, a stamtąd, zaspokoiwszy pragnienie, do cerkwi.
Minąwszy kilka domów, zatrzymałem się.
Jakie to lekkomyślne z mojej strony — nie dowiedziawszy się praktycznie niczego odejść! Przecież niedaleko stąd, za bagnem znajduje się nasza ziemianka. Starutki ojciec Mikołaj i malutki chłopiec. A jeśli pojawienie się pełzacza jest jedną z prób wyśledzenia nas? A ja tak łatwowiernie uwierzyłem w jego opowieści o mordowaniu małych pełzaczy?
Czy mogę mu wierzyć?
Oczywiście, odpowiedź powinna być negatywna.
Zatrzymałem się. Zarośnięta ulica schodziła w dół. Było cicho, pusto, gorąco.
Dlaczego pełzacz nie chciał pójść ze mną? Przecież samemu jest mu gorzej niż z nami? Jak trafił na to pustkowie? Bo gdyby nie śledził nas, to, może, powinien się z kimś spotkać?
Powinienem to wyjaśnić.
Przekonawszy się, że nie widać mnie od strony źródełka, przebiegłem do zapadniętego w ziemię, zrujnowanego domu. Obok niego rosła olbrzymia sosna, potężne gałęzie której zaczynały rosnąć niewysoko nad ziemią. Wdrapałem się po gałęziach w gęstwinę korony i wyszukałem dla siebie taką pozycję, z której, sam niewidoczny, mogłem niemal z lotu ptaka obserwować źródło i polanę dokoła niego. Każdy człowiek czy sponsor, który zbliży się do wsi od strony rzeczki, musi trafić w pole mojego widzenia.
Usiadłem możliwie wygodnie i postanowiłem czekać.
Dobrze wszystko sobie obmyśliłem. Minęło kilka minut, może z pół godziny, i z lasu, po chwili ostrożnej obserwacji prowadzonej z jego brzegu, wypełzł pełzacz. Przemknął w dół, do źródełka — widocznie chciało mu się pić. Pił jak pies, uniósłszy nieco tułów na wydłużonych łapach, opuściwszy pysk do wody.
Napiwszy się pełzacz wolno podpełzł pod krzaki. I nagle zamarł. Coś usłyszał — ja natomiast byłem daleko i nic nie słyszałem.
Jednym susem pełzacz dopadł krzaków. Ich liście drgnęły i znieruchomiały.
Przez szeroki bród, przeskakując z kamienia na kamień, w naszym kierunku przemieszczała się samotna ludzka postać, szczupła, szybka, zgrabna. Nie mogłem dojrzeć jej twarzy z tej odległości.
Człowiek ten przebył rzeczkę i pewnie skierował się do źródełka.
Gdy pozostało mu jakieś pięćdziesiąt kroków człowiek zatrzymał się. Nasłuchiwał.
Potem wsunął do ust dwa palce i gwizdnął. To znaczyło — wie, że ktoś na niego powinien czekać. A z t ego wynika, że pełzacz nie przypadkowo to przyszedł.
Krzaki zaszeleściły i z nich, unosząc tułów na tylnych łapach, wyszedł pełzacz.
Niczym pingwin, kołysząc się przy każdym kroku, ruszył na spotkanie z człowiekiem, który wydał mi się strasznie znajomy, ale stał plecami do mnie i nie mogłem przyjrzeć się jego twarzy. Odwróćże się do mnie profilem, prosiłem w myślach tego człowieka, chcę cię poznać!
Odwrócił się do mnie profilem, a ja wrzasnąłem:
— Hej, stójcie, nie uciekajcie!
Podrapawszy sobie całą pierś sturlałem się z drzewa i rzuciłem się do pełzacza i Irki, która stała obok niego, trzymają w ręku pistolet. Widziałem, że pełzacz coś do niej mówi, kiedy dopadłem ich, Irka schowała już pistolet rzuciła się w moim kierunku szeroko rozstawiwszy szczupłe ręce. Uwiesiła się na mnie i zaczęła ryczeć, trącając mnie mokrym nosem i głaszcząc szorstkimi dłońmi po plecach.
— Wiedziałam — mówiła przez łzy — wiedziałam, że żyjesz! Kłamią ci, co mówili, że cię zabili. Wiedziałem co robię, kiedy cię szukałam.
Włosy Irki pachniały dymem i słońcem.
Pełzacz stał za jej plecami i kołysał się, jakby nie mógł się zdecydować — uciekać stąd z całych sił, czy, na odwrót, cieszyć się, że podróż się skończyła.
Podczas drogi przez bagno Irka zdążyła mi opowiedzieć, że szukała mnie, nawet trafiła do stadniny, ale byłA bardzo ostrożna i nie wpadła w oczy sponsorom. Jedni mówili, że zostałem otruty wraz z ptaszkiem Marusią, inni — że mnie wywieźli. Ludmiła miała nadzieję, że uciekliśmy — tej nocy po niebie miotało się tam dużo śmigłowców z milicjantami. Gdyby mnie zabili — po co by wywoływali taki harmider?
— Wysłała cię Markiza? — zapytałem. — Czy sama to wymyśliłaś?
— Markiza wie, że cię szukam, ale ona jest teraz zajęta swoimi sprawami! Pan Sijniko wiezie ją do Arkadii — stamtąd wyślą ją do Centrum Galaktycznego!
Słowo „Arkadia” usłyszałem tego dnia po raz drugi.
— Po co? — zapytałem, mając na uwadze Markizę.
— Żeby poprawić jej ciało.
— A ja chciałem jutro pójść do Moskwy — oświadczyłem.
— Szukać nas?
— Szukać kogokolwiek, żeby powiedzieć — w sierpniu sponsorzy zaczną likwidację ludności Ziemi.
— Wiem — powiedziała Irka.
Pogłaskała mnie po ręce.
— Nie mogę jeszcze uwierzyć, że to ty — powiedziała. — Opaliłeś się, wyglądasz zdrowo. Trudną cię poznać. Włosy ci wyjaśniały.
— A co to jest Arkadia? — zapytałem.
— Arkadia to szczęśliwe miasto.
— Szczęśliwie miasto? Na Ziemi?
— Słyszałam o nim już wcześniej, ale nikt z naszych nie mógł się tam przedostać. Teraz Markiza tam trafi. My też się postaramy.
— Po co?
— Żeby odnaleźć prawdę — wyjaśniła Irka. — Wszystko ci opowiem.
Zapomniałem zupełnie o pełzaczu. Przedzierał się za nami, starając się iść dokładnie za nami — nie znosił błota i otwartej wody. Od czasu do czasu wydawał z siebie wysokie skrzypliwe dźwięki, a wtedy Irka, nie odwracając się, uspokajała go.
— Kiedy przyjdziemy? — pisnął pełzacz z tyłu.
— Niedługo — obiecałem i zapytałem: — Dlaczego ja nic nie wiem o Arkadii?
— Sami od niedawna o niej wiemy. Sponsorzy dobrze jej strzegą.
— Ale co to jest?
— To jest szczęśliwe miasto, w którym mieszkamy razem.
— Irka, nie pleć bzdur! Możesz wyjaśnić po ludzku?