Było mi przyjemnie patrzeć na nią. Ani bliny na twarzy, ani wybite zęby nie psuły mi przyjemności patrzenia na nią. Wiedziałem, że jest dobra i ludzka. Byś może Markiza jest tysiąc razy piękniejsza, ale Irka jest moim przyjacielem.
— Po coś tu przyszła? — zapytałem.
— Bo szukałam ciebie. Markiza chciała sprawdzić, jak ci się żyje, jak Sijniko dotrzymuje słowa.
— Ta ucieczka to moja wina — przyznałem. — Słyszałem, jak oni rozpatrują likwidację ludzi.
— A on się wystraszył? Na pewno się wystraszył. Ale Markiza myślała, że nie ośmieli się ciebie zabić. W końcu ona też coś tam wie.
— To ona cię posłała?
— Poszłam sama. Z pełzaczem.
— A byłaś w stadninie? Rozmawiałaś z Sijniko?
— Myślisz, że jestem całkowicie głupia, tak? Oczywiście, że nie rozmawiałam z Sijniko, ale rozmawiałam z Ludmiłą i dziećmi. Wiele z nich nie spało, wiele słyszało dużo. Niektórzy nawet wiedzieli, w jaką stronę poszliście. Postanowiłam więc, że poszukam was tu, we wsi i na bagnach. Więc poszliśmy. No i nie trzeba było szukać — sam wyskoczyłeś.
Radośnie trąciła mnie piąstką w bok.
— Ostrożnie! — krzyknąłem, przeskakując z kępki na kępkę, balansując ciałem. — Tu jest głęboko!
Mały Sienia spotkał nas na skraju bagna. Widząc pełzacza w strachu przygryzł własną piąstkę.
— Nie bój się, chłopcze! — zawołał Irka. — To mój przyjaciel.
Arseniusz nie uwierzył i tyłem, tyłem wycofał się w gęstwinę. Stamtąd obserwował nas.
Jeszcze bardziej wystraszył się ojciec Mikołaj, który pracował w swoim ogródku, podniósł głowę i zobaczył naszą trójkę!
Uznał, że odwiedził go diabeł we własnej osobie. Przeżegnał pełzacza trzymaną w ręku łopatką. Pełzacz, z natury delikatny, zawstydził się, że dostarcza ludziom tyle nieprzyjemnych chwil, i zaczął mówić o powrocie do wsi. Musiałem wygłosić krótką mowę o szlachetnej i nieszczęsnej rasie pełzaczy, których dzieci, ledwo co wyklute z jaj, zjadają sponsorzy.
Malec do tego czasu przyjrzał się już pełzaczowi, wylazł z krzaków i zaczął na dotyk sprawdzać sierść pełzacza, który znieruchomiał, żeby nie wystraszyć dzieciaka. Ojciec Mikołaj nie zbliżał się, często się żegnał i nijak nie mógł w sobie znaleźć współczucia do robaka. Chyba przez cały czas podejrzewał nas, że odgrywamy przed nim jakiś niedobry, okrutny żart, ale istoty tego żartu nie rozumiał i dlatego nie pchał się na pierwszy plan, a w raz z zapadnięciem zmroku oddalił się do ziemianki, gdzie chciał się pomodlić przed wiszącymi na ścianach ikonami. Nie chcieliśmy mu przeszkadzać, odeszliśmy na bok, pod wysoką sosnę, Komarów było mało, ogniska nie rozpalaliśmy, żeby nie ryzykować bez potrzeby.
— Jesteś nam potrzebny — powiedziała Irka. — Nie myśl sobie, że cię szukałam, bo nie jesteś mi obojętny.
— Nie myślę. — Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
— Musisz nam pomóc przedostać się do Arkadii.
— Świetnie — powiedziałem nie zastanawiając się nad sednem powiedzianego.
— Mamy mało czasu. Musimy pokrzyżować ich plany.
— W każdej chwili — powiedziałem czując ulgę. Uczciwie mówiąc, przez ostatni tydzień zacząłem bać się, że jestem jedynym człowiekiem na Ziemi, który chce przepędzić sponsorów. Myślałem już, że wszyscy inni są zadowoleni. Wszyscy dostali kiełbasę, a rozstrzeliwują tylko w piątki.
— A on? — zapytałem wskazując pełzacza, którym zwinął się w ciasny krąg, wielkości mniej więcej opony ciężarówki.
— Pamiętasz jak pracowaliśmy w fabryce słodyczy? — zapytała Irka.
— Nie da się zapomnieć!
— Niech ci się nie wydaje, że trafiłam tam przypadkowo. Kradliśmy tam jaja pełzaczy, pamiętasz? Dlatego że ten pełzacz był już z nami i wszystko opowiedział.
— Sponsorzy nie są dzikusami — odezwał się pełzacz unosząc głowę. — To są cywilizowani władcy. Nie podniosą ręki na rozumną istotę. Ale jeśli rozumna istota ma nierozumne dzieci, to można z nimi robić co się zechce — i zasady są przestrzegane i brzuch pełny.
Powiedziawszy to na długo zamilkł.
— Opowiem ci o Arkadii — zaproponowała Irka.
Okazało się, że daleko od innych miast i osiedli sponsorzy zbudowali szczęśliwe, wzorcowe miasto Arkadię. Żyją w nim ludzie, zadowoleni z faktu, że sponsorzy przylecieli na Ziemię i zajmują się naszymi ekologicznymi problemami.
Jeśli na Ziemię wybierają się jacyś goście, powiedzmy inspekcja z Galaktycznego Centrum czy jacyś uczeni z Bóg wie jakiej planety, wiezie się ich do Arkadii. Tam dokonują oni obserwacji Ziemi i Ziemian. Wszyscy są zadowoleni.
Oczywiście, pozostali mieszkańcy Ziemi nie powinni wiedzieć o Arkadii. Jeszcze by zechcieli się tam przenieść, albo spalić czy wysadzić w powietrze tą szczęśliwe miasto.
Za trzy dni przylatuje na Ziemię kolejna inspekcja. Musimy znaleźć się w środku Arkadii i za wszelką cenę spotkać się z inspektorami. Opowiedzieć im prawdę. Mamy tylko jedno podejście — drugiej szansy nie będzie.
— I jestem ci potrzebny?
— Jesteś nam potrzebny — potwierdziła Irka. — Jesteś odważny i silny, potrafisz walczyć białą bronią i nie boisz się sponsorów. Zabiłeś sponsora.
— Zabiłem sponsora — powtórzyłem cicho. Zabrzmiało to jak mgliste, odległe wspomnienie. Trochę już nie odnoszące się do mnie.
— Ale najbardziej jesteś potrzebny, bo byłeś w stadninie i znasz się na pupilkach.
— O Panie — doleciało z ziemianki, gdzie zaczął cicho modlić się ojciec Mikołaj. Jego życie, które miało przebiegać rozumnie i z pożytkiem dla ludzi, zmieniło się w siedemdziesiąt lat koszmaru, potworów, śmierci ludzi i zagłady jego świata. Nawet teraz nie mógł nam zaufać, dlatego że obok jego ziemianki siedzi chłopczyk z błonami pławnymi między palcami i gadający robak.
— Pójdę z wami — powiedział Sienia.
— Nie wezmę cię — odpowiedziałem.
— A ja poproszę ciocię Irę. Mam już dziewięć lat. Jak nałapać ryb — to jestem potrzebny. A jak do Arkadii to mnie nie bierzecie. A jak i tak za wami pójdę.
— A co potrafisz? — zapytała rzeczowo Irka.
— Nie wiesz? Jestem ziemnowodny. Mogę żyć pod wodą.
Irka trochę pomyślała i potem powiedziała, odwracając się do pełzacza.
— Przyda się nam.
— Przyda się — powiedział pełzacz.
— Dziękuję — ucieszył się Sienia.
Byłem przeciwny zabieraniu go. Był małym chłopcem i to nadmiernie odważnym. Tacy chłopcy łatwo giną — tym bardziej w tym cholernym świecie. Ale kto mnie posłucha? Nikt się mnie nie boi.
Noc były bezwietrzna, ciepła, bez komarów. Wszyscy prócz ojca Mikołaja, położyli się spać na zewnątrz. Pełzacz przez cały czas rzucał się we śnie, rozwijał się i znowu zwijał. Irka spała z głową na mojej piersi, w zagłębieniu gdzie pierś styka się z ramieniem. Oddychała niemal bezgłośnie i nie poruszała się.
Nie wyspałem się, ponieważ bałem się zasnąć, odwrócić się nieostrożnie i obudzić Irkę.
Spakowaliśmy się szybko, ale nie udało nam się wyruszyć rano — nad lasem nisko i natrętnie krążył śmigłowiec. Irka uznała, że musieli ją zauważyć w stadninie.
Kiedy śmigłowiec odleciał poszliśmy ścieżką, która dwie godziny później wyprowadziła nas na przesiekę. Wzdłuż niej stały kiedyś jakieś metalowe konstrukcje; Irka wyjaśniła, że wieże łączyły się przewodami, po których płynął prąd. Ale aktualnie przewody były zerwane, koronkowe konstrukcje powykrzywiały, a niektóre powywracały się.