Выбрать главу

Starałem się nie dyktować mocnego tempa — nie chciałem, żeby Irka się męczyła. Ale ona szła dziarsko. Malec też nie był zawadą. A pełzacz, kiedy się zmęczył pełzaniem, zwijał się w koło i toczył.

Szliśmy po przesiece, potem po drugiej, szerszej, aż do południa. Gdy las się skończył, zatrzymaliśmy się na biwak, posililiśmy się, zdrzemnęli trochę. Irka powiedziała, że ktoś ma tu wyjść nam na spotkanie. Ale nikt nie przyszedł. Wieczorem więc, kiedy upał zelżał, ruszyliśmy dalej sami. Przestałem już wierzyć, że Markiza przyśle kogoś po nas, ale przed zmierzchem zobaczyliśmy na leśnej drodze furmankę, zaprzężoną w parę koni. Obok niej stali dwaj mężczyźni, ubrani biednie, ale czysto. Nie byli uzbrojeni.

Ci ludzie powiedzieli, że tych pierwszych, co mieli nas spotkać zatrzymali milicjanci.

Potem poszliśmy za nimi. Pełzacz był najbardziej z nas zmęczony, Irka chciała, żeby pozwolono mu jechać na furmance, ale mężczyzna, który kierował końmi, powiedział, że konie się płoszą, i żeby szedł z tyłu. Pomyślałem sobie, że to on pierwszy raz widzi pełzacza i boi się go, ale wstyd mu się przyznać i okazać wstręt.

Pełzacz to rozumiał — powiedział, że nie może jechać na furmance, bo go mdli.

Szedłem za furą i myślałem, jaka szkoda, że w fabryce słodyczy Irka nie opowiedziała mi o pełzaczach. Przecież umyślnie tam trafiła, żeby ratować je.

Mężczyźnie z furmanką doprowadzili nas do porzuconej chatki na skraju lasu. Tam przenocowaliśmy. Malec skaleczył nogę, Irka opatrzyła ją, ale Sienia i tak kulał, a przez noc noga spuchła.

Rankiem do chatki podjechała stara kryta ciężarówka, jakby opleciona drutami, żeby się trzymała kupy.

Jechaliśmy nią aż do wieczora — zmęczyliśmy się bardziej niż gdybyśmy szli na piechotę; ciężarówka, według mnie, w ogóle nie miała resorów.

Ściemniło się już, gdy ciężarówka wyhamowała w miejscu, gdzie kiedyś było miasto, przy piętrowym murowanym domu. Dom miał duże pokoje, stały w nich malutkie stoły a obok ławeczki — przy każdym stole mogli siedzieć dwaj niewielcy osobnicy. Irka wyjaśniła, że wcześniej była tu szkoła — tutaj uczono dzieci czytać i pisać.

Wszyscy położyliśmy się spać, a ja skorzystałem z tego że jeszcze nie było ciemno i poszedłem na piętro. Na podłodze w jednej z klas zobaczyłem kulę, na której były narysowane żółte, zielone i niebieskie plamy. Długo kręciłem kulą w ręku i czytałem malutkie napisy. Dopiero wtedy domyśliłem się, że jest to malutki model Ziemi.

Irka nie mogła zasnąć, przyszła do mnie na górę i kiedy zobaczyła kulę w moich rękach powiedziała, że to się nazywa globus.

— Kiedy ich przepędzimy — powiedziałem — zbudujemy dużo szkół, a w każdej będzie globus, żeby dzieci znały prawdę o swojej Ziemi.

— Wierzysz, w to że wkrótce wypędzimy sponsorów?

— To nie jest zajęcie dla kobiet — zażartowałem sobie. — Ale obiecuję ci, zrobię to. I do niedługo!

— Wiem. Powinniśmy dostać się do inspektorów, którzy przylecą z jakiegoś ważnego centrum, i opowiedzieć im prawdę, dobrze mówię?

— Dobrze.

— A sponsorom zrobi się tak głupio i wstyd, że odlecą?

— Nie wiem. Ale powinny istnieć na świecie jakieś przepisy. Przecież jeśli latają między gwiazdami, to musi istnieć jakiś porządek.

— Zobaczymy — powiedziała Irka.

Następnego ranka przyszedł do nas milicjant. Aż się wystraszyłem, kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem stojącego pośrodku pokoju milicjanta.

Milicjant zdjął furażerkę i wtedy poznałem w nim chudego pomarszczonego Henryka. Ucieszyłem się widząc go.

Henryk ścisnął mi dłoń i powiedział, że wyglądam jak zuch. Wiedział już, że w stadninie próbowali mnie zabić, ale zdołałem uciec.

— Jesteśmy zadowoleni z ciebie — powiedział.

W jego głosie zabrzmiały protekcjonalne nutki.

Pomyślałem sobie, że nie potrzebuję takiej opieki, nie lubię takiego tonu. Ale, oczywiście, nic nie powiedziałem.

Poszliśmy za Henrykiem do klasy, gdzie znalazłem globus. My, to znaczy Irka, pełzacz i ja. Pełzacz bez trudu wchodził po schodach — jakby przelewał się przez stopnie.

Henryk wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru. Rozwinął go na stole. To był plan miasta, miasta w kształcie szerokiego półksiężyca.

— Widzicie szczęśliwe miasto, zwane inaczej Arkadią. Słyszeliście o nim?

— Słyszeli — odpowiedziałem.

Pełzaczowi było niewygodnie patrzeć. Gdy na tylnych łapach jego oczy i tak znajdowały się zaledwie metr nad podłogą. Pazurami przednich łap trzymał się krawędzi stołu. Henryk objaśniał plan, a ja patrzyłem na pełzacza i myślałem o tym, jak trudno jest mi przyzwyczaić się do myśli, że mam do czynienia z rozumną istotą, los której jest tak tragiczny. Przecież, sądząc z wszystkiego, on też był przeznaczony na ubój, ale przypadkowo czy też przy pomocy Irki uniknął lagi i przeżył w ukryciu kilka lat… Jak mało jeszcze wiedziałem o życiu na własnej planecie!

— Wewnątrz półksiężyca widzicie owal — kontynuował tymczasem Henryk. — To jest centrum obserwacyjne sponsorów. To tam musimy przeniknąć.

— A dookoła co jest? — zapytała Irka, wskazując palcem biały pas oddzielający półksiężyc miasta Arkadii od owalu.

— Fosa wypełniona wodą.

— Szerokość, głębokość?

— O ile wiem — niezbyt szeroka, ale głęboka. Najważniejsze jest to, że jeśli nawet pokonacie fosę, to i tak niczego to wam nie da. Znajdziecie się przed pionowym murem, wystającym z wody.

— A miasto jest chronione?

— Jeszcze jak! — zawołał Henryk.

— Kto pójdzie? — zapytała Irka.

— Mają iść tylko świadkowie — ty, pełzacz i Tim.

— A Sienieczka? — zapytała Irka.

— To jeszcze dziecko.

— Ma dziewięć lat.

— Dziwne, ja myślałem, że co najwyżej pięć. Ale i tak — myślę — nie warto, żeby szedł z nami.

Wygłaszał swoje opinie autorytatywnym tonem, zrozumiałem, że Henryk przywykł do posłuchu.

— On jest najważniejszym świadkiem — powiedziała Irka. — Ty tego po prostu nie wiesz.

— Czego nie wiem?

— Zrobili z niego człowieka-rybę. Kiedy będziemy mówili o doświadczeniach przeprowadzanych na ludziach to on będzie najlepszym dowodem.

— Niech idzie — zgodził się Henryk.

— Opowiedz, proszę, dokładniej o szczęśliwym mieście — poprosiłem Henryka. — Skąd ono się wzięło?

— Posłuchaj — zaczął Henryk. — Sponsorzy nie są piratami i zbójami. To cywilizacja, która osiągnęła więcej niż cywilizacja ziemska. Sponsorzy cywilizują puste planety, urządzają, jak i inne cywilizacje, swoje bazy i naukowe posterunki na planetach, gdzie istnieje już życie rozumne. Ale powinny przy tym w miarę sił nie wtrącać się do życia miejscowej cywilizacji. A już w żadnym przypadku nie czynić jej krzywdy. Żeby nie powstawały nieporozumień, co jakieś określony odcinek czasu, powiedzmy — co kilka lat, na kolonizowane globy przybywa inspekcja centrum Galaktycznego. Taka właśnie inspekcja przylatuje jutro do Arkadii.

— Ale dlaczego właśnie tam? — zapytałem, rozumiejąc już, że odpowiedź na to pytanie jest najważniejszą rzeczą w tej rozmowie.

— Dobrze pytasz — Henryk uśmiechnął się, jak, zapewne, uśmiecha się nauczyciel do bystrego ucznia, — Miasto Arkadia zostało stworzone, wymyślone i zbudowane przez sponsorów specjalnie dla inspektorskich oczu! Oto w tym owalu — wskazał centrum miasta — jutro wylądują śmigłowce i okręty inspektorów, żeby mogli na własne oczy przekonać się jak żyją Ziemianie.