Выбрать главу

— Ni diabła nie rozumiem! — wykrzyknąłem. — Na co będą patrzeć?

— Na szczęśliwe miasto Arkadia, które sam zobaczysz jutro — oświadczył Henryk. — Najważniejsze, żebyście przeniknęli tu — jego palec znowu dźgnął owal w centrum miasta — doczekali się pojawienia inspekcji i spotkali się z nią, żeby opowiedzieć o tym, co się dzieje na Ziemi.

— A skąd wiecie, że przylecą jutro? — zapytałem.

— Naiwne pytanie, nie wymagające odpowiedzi — powiedział Henryk. — Teraz chodźmy spać, bo jutro czeka nas trudny dzień.

Spaliśmy wszyscy na parterze byłej szkoły, na podłodze. Ja z Sienią jak zwykle przykryliśmy się moim kocem; myślałem, że Irka przyjdzie do nas.

Kiedy obudziliśmy się rano jakaś nieznajoma leciwa kobieta przyniosła nam gorącą herbatę ziołową. Potem pojawił się kulawy starzec z dużym workiem. Wywalił zawartość worka na podłogę, a ja zdziwiony zobaczyłem, że są to piękne szaty. Takich pięknych i kolorowych ubrań jeszcze nie widziałem.

— Przymierzajcie — polecił Henryk. Przy pomocy starca wybrał ze sterty ubrań komplet dla każdego z nas. Irce przypadła długa do ziemi suknia, błękitna i wspaniała, pantofelki, jakich nigdy wcześniej nie widziałem, błękitny kapelusik z białymi piórami i torebeczka do kompletu kapelusika. Sienieczka omal nie pękł ze śmiechu, kiedy Irka wyszła, przebrana, z sąsiedniej klasy. Potem przyszła kolej śmiać się na mnie — Sienieczka dostał krótkie spodenki, kurtkę z wykładanym pasiastym kołnierzem i biały miękki kapelusik, który starzec nazywał panamką. Pełzacz, rzecz jasna, nie dostał żadnego ubrania, natomiast ja musiałem rozstać się ze swoimi krótkimi skórzanym portkami — zresztą, i tak już się niemal przetarły. Dostałem czarne wąskie spodnie, szarą koszulę, którą miałem wpuścić w spodnie, miękkie buty, w których może dobrze chodziłoby się po parkiecie, ale nie po lesie. Dostałem też kurtkę, która nazywała się marynarka. Jakoś udało mi się umocować swój nóż w spodniach, chociaż Henryk był niezadowolony i wolał, żebym poszedł do sponsorów bez broni. Ale po chwili poddał się — obiecałem mu bez potrzeby noża nie wyjmować.

Potem musieliśmy dość długo czekać. Ktoś miał po nas przyjechać, ale ciągle nie przyjeżdżał.

— A skąd jest to ubranie? — zapytałem.

— W takich ubraniach chodzą mieszkańcy szczęśliwego miasta — wyjaśniła Irka. — Musimy wyglądać dokładnie jak oni.

Czekaliśmy dalej.

Potem zapytałem:

— A skąd je mamy?

— Z miasta — odpowiedziała Irka.

W długiej sukni i kapelusiku wyglądała zupełnie inaczej, bardziej kobieco, delikatnie. Podobała mi się taka jeszcze bardziej.

— A gdzie Markiza? — zapytałem.

— Zobaczysz ją — obiecała Irka.

— Nie wysłali jej do sponsorów? — zapytałem.

— Może dzisiaj odleci.

Wszedł szybkim krokiem Henryk.

— Wychodzimy — powiedział. — Wszystko gotowe.

Przed szkołą stał duży furgon, zaprzężony w parę ciężkich koni. Furgon był zielony, na bokach miał wymalowane owoce i warzywa w naturalnych kolorach. Wyglądało to bardzo ładnie.

Na koźle siedział rumiany młody człowiek w ubraniu podobnym do mojego, tylko zamiast marynarki miał na sobie kurtkę. Prócz tego na głowie miał okrągły czarny kapelusz.

— Najważniejsze — powiedział Henryk — niezauważalnie przedostać się do szczęśliwego miasta.

— W tym furgonie? — zdziwiła się Irka.

Woźnica obejrzał się i uśmiechnął. Miał siwe zwisające wąsy.

Henryk podszedł do furgonu i otworzył jego tylne drzwi. Stały tam skrzynki z warzywami.

— A my gdzie się zmieścimy? — zapytała Irka. — Wybrudzę tu sukienkę.

— Nie tu — zgodził się woźnica. — Tutaj migiem was znajdą.

— No to gdzie się schowamy? — zapytałem.

Woźnica podszedł do furgonu od tyłu i gestem sztukmistrza przekręcił jakąś dźwigienkę.

Pod furgonem otworzyła się drewniana klapa, zakrywająca długą skrzynię, przymocowaną do dna furgonu. Skrzynia miała mniej więcej pół metra wysokości.

— I my mamy tam wleźć? — zapytała przerażona Irka.

— Innego sposobu, żeby się do nas dostać, nie ma — oświadczył woźnica. — Posterunki na drogach — raz, pole siłowe — dwa.

— Może lepiej śmigłowcem? — zapytałem. Też mi się nie chciało włazić do ciemnej skrzyni.

— Śmigłowiec zestrzelą po minucie lotu — prychnął woźnica.

— Nie traćcie czasu na puste gadanie — powiedział Henryk.

— Tobie to dobrze — odgryzła się Irka — ty nie musisz tam włazić.

— Następnym razem wlezę — uśmiechnął się Henryk.

Wleźliśmy do skrzyni, właściwie — wepchnięto nas. Było tam ciemno i ciasno, światło przenikało tylko przez wąskie szczeliny. Leżałem na brzuchu, Irka wolała ułożyć się na plecach. Pełzacz przylgnął do mnie — był chłodny, a ja bałem się, że może wczepić się we mnie pazurkami, którymi kończyły się jego krótkie łapy.

— Jak tam, Sienie? — zapytałem.

Chłopiec pierwszy wlazł do skrzyni.

— Jeszcze żyję — padła odpowiedź.

Furgon wolno potoczył się po nierównej drodze, od razu odczuliśmy wszystkie niedogodności podróżowania w skrzyni.

— Po co komu taka skrzynia? — zapytałem.

— Do przemytu — wyjaśniał Irka. — Od dawna zajmują się kontrabandą. A nam udało się podłączyć do tego łańcucha dopiero niedawno.

Furgon niespiesznie, podskakując na wybojach i kiwając się na grubych żelaznych resorach toczył się po drodze. Zerkałem w wąską szczelinę, która znalazła się akurat pod moim prawym okiem. Widziałem wiejską drogę, porośniętą między koleinami rzadką trawą. Kurz, wzbijany w powietrze kołami, trafiał w szczelinę, i musiałem mrużyć oczy, żeby nie zaśmiecić oczu.

— Powiedz mi — zapytałem odwracając głowę do Irki — jak się dowiedzieliście, że akurat jutro przyleci inspekcja?

— Dowiedzieliśmy — mgliście odpowiedziała Irka.

W tym momencie usłyszałem głos pełzacza, który kolejny raz zadziwił mnie swoją wiedzą.

— Wy, ludzie, jesteście bardzo chytrzy — powiedział swoim skrzypiącym głosem. — Markiza odlatuje dzisiaj do Centrum Galaktycznego. Sijniko powiedział, żeby była dzisiaj gotowa.

— Milcz! — niespodziewanie warknęła Irka. — To Tima nie dotyczy.

Zrozumiałem, że jest zazdrosna. Nie, nie chodziło o mnie, po prostu — Irka uważała siebie za potwora z powodu blizny na twarzy i wybitych zębów. Pewnie też chciała polecieć do Centrum Galaktycznego i stać się piękną. Tyle że nikt jej nie zaproponował. Tak przynajmniej dla siebie zinterpretowałem jej zdenerwowaną wypowiedź.

— Dlaczego Sijniko wysyła ją? Czy innych ludzi też wysyłali?

— Wysyłali — krótko odpowiedziała Irka.

— Poleci statkiem kosmicznym? — doleciało do nas pytanie Arseniusza.

— Jeśli Markiza ma być gotowa, znaczy — przyleci statek z Centrum Galaktycznego — powiedział pełzacz.

— Hej! — usłyszałem głos woźnicy. — Milczcie. Za chwilę punkt kontroli.

Trzęsło wcale nie mniej, ale trochę inaczej. Przez szczelinę widziałem okrągły bruk — furgon wyjechał na kocie łby. Dały się słyszeć niewyraźne głosy. Woźnica pogonił konie, wyobraziłem sobie jak naciąga lejce. Lubię konie — w szkole gladiatorów chciałem być dobrym rycerzem i otrzymać konia; póki co sam zgłaszałem się do pracy w stajniach, do sprzątania boksów, czyszczenia koni, karmienia. Konie też mnie lubiły — konie wyczuwają ludzi.

Furgon zatrzymał się.