— Co tam wieziesz? — usłyszałem szorstki głos.
— Zobacz.
Furgon kiwnął się lekko. Domyśliłem się, że woźnica zeskoczył z kozła. Dokładnie nad nami deski nieco się wyginały — chodził nad nami człowiek, który przesuwał skrzynki, grzebał w kartoflach, rozrzucał głowy kapusty…
— Hej tam, trochę ostrożniej — powiedział woźnica stojący za furgonem. — Wiozę to do sklepu!
— Przymknij gębę, bo ja ci przymknę! — zagroził szorstki głos. Ale kontrola wypadła pomyślnie. Wylazł z furgonu.
— Dwie główki to za dużo — powiedział woźnica. — Proszę wziąć jedną.
— Nie gadać! — rozzłościł się właściciel szorstkiego głosu. — Wynocha mi stąd!
Wszyscy się mądrzy porobili — jedna główka, dyni nie ruszać, kartofli — nie rusz!
A ja ma troje do wykarmienia! Czym mam to zrobić?
— Już dobrze, dobrze — powiedział woźnica. — Spokojnie. Idziemy. Poczułem, jak włazi na kozła.
— Wwwio! — krzyknął do koni.
Furgon poturlał się po brukowanej jezdni.
— Ale fajnie — powiedział Sienia — bo już mnie nos zaczął swędzieć, jeszcze trochę i bym kichnął.
— Teraz kichaj — powiedziałem. — Teraz możesz.
— Teraz mi się nie chce.
Jechaliśmy jeszcze jakieś pół godziny. Furgon potoczył się pod górę, potem gwałtownie zaczął zjeżdżać w dół i woźnica mocno osadzał konie. Kocie łby zmieniła kostka brukowa więc nieco mniej trzęsło. Od czasu do czasu słyszeliśmy odgłosy, jakby jadących na spotkanie powozów. W końcu furgon skręcił z głównej ulicy w wąską, niebrukowaną, zakręcił i trochę się cofnął. W skrzyni zrobiło się ciemno.
Woźnica zeskoczył z kozła i otworzył drzwi furgonu, a potem pokrywę skrzyni.
Pomagając sobie wzajemnie z trudem wypełzliśmy na zewnątrz.
Pełzacz był najbardziej z nas ruchliwy i pierwszy zeskoczył na ziemię. Woźnica, najwyraźniej, zapomniał jak wygląda jeden z pasażerów, odskoczył i zaklął.
— Taki duży a się boi — osądził go Sienia, który — z kolei — zapomniał jak sam bał się pełzacza.
Furgon stał tyłem do otwartych drzwi magazynu czy szopy.
— No to teraz odpoczywajcie — powiedział woźnica.
Uśmiechał się z ulgą.
— Bałem się — powiedział — że ktoś z was kichnie czy się poruszy. Ci na posterunkach są źli — wystarczy małe podejrzenie i już strzelają. Mieliśmy już takich zabitych.
— Kto zginął? — zapytałem.
— Ci co się bawią w szmugiel.
Woźnica wyciągnął z kieszeni garść monet i banknot.
— To dla was — powiedział. — Jak zgłodniejecie, możecie przespacerować się po mieście. Tu, na ulicy Białych Róż, jest bar, niedrogi, a dają smacznie jeść. Tam sobie przekąście.
— Jak to — przekąście? — zdziwiła się Irka. — To nie jest niebezpieczne?
— Już nie — uśmiechnął się woźnica. — Już minęliśmy kontrolę. Teraz jesteśmy w Szczęśliwym Mieście. Tu wszyscy mają wszystko w nosie, jasne?
— Nie, nie jasne. Chyba lepiej siedźmy do wieczora w magazynie.
— Jak chcecie — powiedział woźnica. — Nie jestem waszą niańką. Tylko żebyście tu byli jak się ściemni. Ma po was ktoś przyjść, kto pokaże wam, jak można przedostać się do centrum. Ale bardzo wątpię.
Z tymi słowy odwrócił się i odszedł, zostawiając nas samych.
Szopa była pusta. Od dawna nie było tu żadnych towarów — w kątach szeleściły szczury, kąty i sufit zaciągnęły pajęczyny.
Odchodząc woźnica przymknął ciężkie drzwi szopy. Słyszeliśmy jak turkocą koła odjeżdżającego furgonu.
— Posiedzimy to do zmroku — powiedziała Irka, która dowodziła naszą drużyną. — W nocy musimy przeniknąć do Wieży Obserwacyjnej.
— Dokąd? — głośno zapytał z kąta Sienieczka — węszył już, w poszukiwaniu czegoś jadalnego. Stale był głodny. Zresztą, w mieście głód mu nie groził — mieliśmy cały worek jedzenia.
— Pamiętasz owal na planie? — zapytała Irka, ale nie Sieńkę, a mnie. — To właśnie jest Wieża. Z jej szczytu sponsorzy i inspektorzy, a czasem i turyści z innych planet, mogą obserwować naturalne warunki życia typowego ziemskiego miasta. Tam właśnie musimy się dostać.
— Czy to znaczy, że oni nie przylatują do samego miasta?
— W żadnym wypadku! — oświadczyła Irka. — Państwo sponsorzy i ich goście twardo trzymają się zasady nieingerencji. Każda opóźniona cywilizacja powinna rozwijać się naturalnym sposobem. Można jej pomóc w przyspieszeniu rozwoju, ale w żadnym wypadku nie wolno przeszkadzać czy eksploatować planety — Galaktyczna Współistnienie stworzone zostało w szlachetnym celu.
— A jak się przyglądają? — zapytałem.
— Zobaczysz wkrótce — obiecała Irka.
— Ona sama nie wie — wtrącił się Sienieczka. Podszedł do wrót i wyjrzał przez szparę.
— Nie ma tu nikogo — powiedział. — Mogę się przejść?
— Poczekaj — powiedziała Irka. — Na razie nie możesz.
Ale Sienieczka, rzecz jasna, nie usłyszał odpowiedzi i wymknął się przez szparę. Irka podbiegał do drzwi i zaczęła wyglądać na zewnątrz.
— Już za późno — powiedziałem. — Już wyszedł.
— Pójdę po niego, może zepsuć całą akcję. Czy ty nie rozumiesz jakie to ważne?
Podszedłem do drzwi i też wyjrzałem.
Drzwi szopy wychodziły na krótką pustawą uliczkę, przy której znajdowało się kilka podobnych do naszego magazynów i innych pomieszczeń typu usługowego. W końcu ulicy widać było wodę — rzekę czy jakiś innych zbiornik wodny. W tamtą stronę podbiegł Sienieczka.
Po drugiej strony tafli wody pięła się w górę gładka betonowa czy też plastikowa biała wieża, pnąca się pod same niebo.
Wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się do zbiornika wodnego, tropem chłopca. Opanował mnie niepokój, Od razu domyśliłem się, że mam przed sobą Wieżę Obserwacyjną, i malec, zdradziwszy swoją obecność, może zawalić całą operację.
— Sienia! — krzyknąłem biegnąc. — Sienia, natychmiast wracaj!
Chłopiec nie słyszał, albo nie chciał słyszeć mnie. Dobiegł do wody i zatrzymał się. Wystraszyłem się, że zanurkuje, ale z jakiegoś powodu zawahał się.
Wypadłem z przejścia między magazynami i znalazłem się na płaskim, porośniętym miękką murawą i babką brzegu rzeki, która omywała gładką wysoką wieżę.
Nie byliśmy na brzegu sami — na skarpie siedzieli rzędem wędkarze, wszyscy trzymali wędki i wszyscy mieli — jak należy — białe albo słomiane kapelusze.
Nasz widok wcale nie wzniecił popłochu, jak się obawiałem; łowili dalej, tylko jeden z nich, facet zadartym nosem i siwym kompletem wąsów i bokobrodów, w pasiastym waciaku i pasiastych spodniach, przyłożył palec do ust, uprzedzając, żebyśmy nie straszyli ryb. Kiwnąłem uspokajająco głową i kontynuowałem pościg za Sienieczka, którego udało mi się złapać w chwili, kiedy ten już szykował się do skoku do wody. Tak się śpieszyłem ze złapaniem go, że w rezultacie złapałem za ucho, chłopiec znieruchomiał i zaczął jęczeć.
Nie wiedząc co robić dalej odwróciłem się i zobaczyłem, że po brzegu, chwyciwszy w ręce długą niebieską spódnicę, zgrabna jak marzenie, biegnie ślicznotka, na którą wytrzeszczam gały nie tylko ja, ale i wszyscy wędkarze.
Ślicznotka podbiegła do nas i otworzyła usteczka, ukazując brak przednich zębów, co, oczywiście, zburzyło jej idealny obraz w oczach tych, co blisko niej się znajdowali.
— Młody człowieku — powiedziała niezbyt głośno, ale zdecydowanie, zwracając się do Sieni. — Twoje szczęście, że Tim cię złapał wcześniej niż ja. Teraz, hultaju, o mało co nie zawaliłeś operacji, dla sukcesu której niektórzy ludzie już zginęli, a inni jeszcze zginą. Operację, od której zależy przyszłość Ziemi.