Mimo że mówiła cicho wydawało mi się, że od jej głosu kołyszą się betonowe ściany cytadeli sponsorów. Wędkarze powinni byli w panice uciec na te słowa. Ale wędkarze niczego nie słyszeli i nadal rozkoszowali się promieniami słoneczka.
Sienieczka zbladł ze strachu. Wydawało mi się, że nigdy jeszcze w życiu tak się nie wystraszył.
— Ja tylko przekąpać… i od razu na brzeg… nie myślałem, że… Nigdy więcej już nie będę — mamrotał malec. Zrobiło mi się go żal. Irka zobaczyła, że moja ręka kieruje się do jego głowy, żeby go pogłaskać i uspokoić; w mgnieniu oka runęła do przodu i szarpnęła mnie za rękę.
— Nie waż się — wrzasnęła szeptem. — Skoro robię dziecku reprimande, to ty, Lancelocie, bądź uprzejmy, pocierp chwilę i nie mieszaj się, jak babunia do procesu pedagogicznego! Pestalozzi cholerny!
Stanęliśmy z Sienieczka jak wmurowani — okazało się, że Irka zna takie uczone słowa!
— Chodźmy stąd — poleciła. — Wędkarze już nas zapamiętali. Na pewno ktoś pobiegnie i zakabluje nas.
Ruszyliśmy z Sienieczką pokornie i z poczuciem winy za nią po zielonym brzegu. Było już gorąco, choć dzień nie doszedł jeszcze nawet do południa. Lekkie kłębiaste obłoki tajały zbliżając się do słońca, jakk gdyby jego ciepło wysuszało je.
Wróciliśmy pod magazyny i zatrzymaliśmy się, żeby przyjrzeć wieży.
Najbardziej przypominała betonowy pień. Jego średnica wynosiła jakieś sto metrów, wysokość — jeszcze więcej. W górnej części gładkich ścian widać było okna typu strzelnice, a górna krawędź wieży miała wyraźne zęby.
Podstawa pnia ginęła w wodzie — ciemnej, wartkiej rzeczce, szerokiej jak ulica, na której swobodnie mijają się cztery samochody. Wydało mi się dziwnym, że rzeczka jest taka wartka, przecież na planie miała kształt zamkniętego pierścienia — fosy. Rozumiałem, że będziemy musieli pokonać tę przeszkodę wodną, ale nie wyobrażałem sobie jak. Tym bardziej nie miałem pojęcia co potem — nie było mowy o wspięciu się na stumetrową betonową ścianę.
Jednocześnie ujawniła się jeszcze jedna przeszkoda.
Jeden z wędkarzy podniósł się, zobaczyłem, że jego spławik, odciągnięty do oporu w prawo przez prąd, zniknął od wodą, a wędkarz zaciął i pociągnął zdobycz do siebie. Srebrna rybko wyskoczyła z wody, ale w tej samej chwili z wody wysunęła się straszliwa paszcza, zakończona ostrym drapieżnym dziobem. Otworzył się pysk — potwór chwycił rybkę i połknął ją wraz z haczykiem i przynętą. Wędkarze jęknęli chórem i zbiegli się do kolegi wyrazić swoje współczucie. Ale widać było, że wcale nie są zdziwieni incydentem — widocznie wiedzieli, co się czai w otaczającej wieżę fosie. Jakaś lodowata dłoń chwyciła i ścisnęła moje serce: wyobraziłem sobie jak wejdziemy w nocy do tej wody i jak potwory pożrą Irkę i Sienieczkę. O sobie jakoś nie pomyślałem.
— Co to? — zapytał Sienieczka. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
— Ja też nie widziałem — przyznałem. — Ale sądzę, że w nocy one śpią.
— Tylko nie wpadajcie w panikę — powiedziała rozeźlony Irka. — Już macie ochotę zwiać gdzie oczy poniosą.
— Nikt nie zamierza uciekać — powiedziałem.
— Pełzacz załatwi je jak kocięta — powiedziała Irka.
Miałem wrażenie, że ostatnie zdanie wymyśliła właśnie chwilę temu.
— Chodźmy, obejrzymy miasto — powiedziałem, żeby tylko zażegnać kłótnię.
— Im mniej będziemy spacerować, tym mniej wpadniemy w oko — zaoponowała Irka.
— Jestem ciekaw jak się żyje w szczęśliwym mieście Arkadia!
— Ja też jestem ciekaw — dołączył się Sienieczka.
— Dobrze — zgodziła się Irka. — Tylko niczego nie dotykajcie, nie ściągajcie na siebie uwagi, nie bijcie się i nie kłóćcie.
— Jasne — powiedziałem. — Nie ma sprawy.
Rozumiałem, że Irka nie mniej niż my chce się przejść po bajecznym mieście. Przecież nawet jeśli przeżyjemy, to nigdy tu już nie trafimy. Irka obejrzała nas krytycznie, kazał mi wyczyścić plamę na spodniach, a Sieńce strzepnąć czapkę i wyczyścić trawą buty.
— Jeśli ktoś was zapyta o coś — pouczyła nas — jesteśmy szczęśliwą rodziną: Becker-ojciec, Becker-matka i Becker-syn.
— A kto to Becker-syn? — zapytał Sienieczka.
— Ty, mój skarbie — powiedziała Irka i pstryknęła go paznokciem w czoło.
— Akurat! — oburzył się malec i chwycił mnie za rękę. — Wolę spacerować z Timem, on mnie nie tłucze — wyjaśnił swoją postawę.
Minęliśmy magazyny. Prowadząca do nich gruntowa ulica wlała się w prawdziwą ulicę, brukowaną.
Z obu stron ulica znajdowały się niewysokie płotki, w których kwitły bzy i tulipany. Za płotkami ciągnęły się parterowe przytulne domki kryte czerwonymi dachami, pomalowane na wesołe kolory. Z kominów wiły się dymy, a z kuchennych okien snuły się apetyczne zapachy. Gdzieniegdzie w ogródkach grzebały się w ziemi staruszki, sadziły rozsady, pieliły grządki. Na nasz widok niektóre z nich prostowały swoje stare plecy i uprzejmie się z nami witały. My, rzecz jasna, witaliśmy się z nimi.
Z niektórych otwartych okien donosiły się przyjemna muzyka. Zajrzałem do jednego z nich i zobaczyłem, że tam, przy niewielkim pianinie, siedzi miła dziewczynka z kokiem na głowie i gra.
Sienieczka szedł z rozdziawioną buzią — nikt z nas niczego podobnego nie widział, ale my z Irką ukrywaliśmy jak mogliśmy swoje zdziwienie, a Sienieczka nawet nie zamierzał ukrywać oszołomienia.
Kiedy krótka willowa ulica skończyła się skręciliśmy w inną, gdzie z reguły nie było płotków przed domami, a i same domy były większe, piętrowe, murowane. Na parapetach wychodzących na ulicę okien stały doniczki z kwiatami oraz akwaria i klatki ze śpiewającymi ptakami. Czasem spomiędzy nich wyglądała głowa babci czy dziadka i uśmiechała się do nas. My uśmiechaliśmy się w odpowiedzi.
Wszystko co wpadło nam w oko miało cechy zadowolenia, sytości i uporządkowania.
Na końcu tej ulicy, która — sądząc po tabliczce na pocztowej skrzynce pierwszego domu — nosiła nazwę Jabłoniowej, znaleźliśmy bar „Przytulny”, który zajmował parter niedużego różowego domu. Przed otwartymi drzwiami na chodniku stały pod pasiastymi parasolami dwa stoliki przykryte obrusami w kratkę. Zajrzeliśmy do wnętrza, w nim znajdowały się również stoliki. Przy jednym siedział blady chudy człowiek w czarnym garniturze. Na podłodze obok niego leżał kłębek sznura i wysoki czarny kapelusz, który, jak się dowiedziałem później, nazywa się cylinder. Czarny człowiek jadł dużą łyżką lody owocowe z kryształowej wazy.
Zewnętrzna ściana baru była przeszklona, widzieliśmy przez nią wieżę. To był ładny widok.
— Dzień dobry — powiedziała Irka, która szybciej niż ja przystosowywała się do nowej sytuacji. — Możemy zjeść tu śniadanie?
— Jestem kominiarzem — uprzejmie wyjaśnił człowiek w czarnym garniturze. — Jem teraz drugie śniadanie. Czeka na mnie praca. Ale zaraz jakoś państwu pomożemy. Jeleno! Jeleno Konstantynowno!
Natychmiast zasłonka, kryjąca tylne drzwi, otworzyły się i do pomieszczenia wbiegła na paluszkach młoda pulchna kobieta w różowej długiej do podłogi sukience z falbankami, z wysoko upiętymi włosami, spiętymi na górze grzebieniem obsypanym cekinami.
— Ach, przepraszam — powiedziała pulchna damulka. — Tak się w kuchni zaczytałam. Nowa powieść Turgieniewa! Podoba się państwu Turgieniew?