Z drugiej strony torów znowu pojawiło się olbrzymie hasło: „Swoją pracą umacniajmy czystość Ojczyzny!”
— Widziałeś dużo książek — powiedziała Irka. — Wszyscy ci ludzie jakoś nie po naszemu są ubrani. Suknie do ziemi, kapelusze, i ten pociąg dziwny taki. Co to wszystko znaczy?
— I konie! — wtrącił się do rozmowy bystry Sienieczka. — Czy może tak być, że nie ma samochodów? Ani jednego samolotu?
— Konie — powtórzyłem. — Konie były używane wcześniej, przed samochodami i samolotami.
— Wiadomo, że wcześniej! Poza tym — kto będzie w wolnej woli nosić taką suknię! Ani w nim pobiec, ani podskoczyć. Już nie wspomnę o walce na noże? — uzupełniła Irka.
— Albo jak uciec przed gliną? — dodał Sienieczka i roześmiał się.
Na podwórku domku, którego tyły wychodziły na tory, siedział w pasiastym waciaku starzec z drewnianą protezą nogi. Pogroził nam pięścią i krzyknął coś. Dziewczęta w sąsiednim wagonie głośno coś śpiewały. Wróciliśmy do centrum miasta. Po głównej ulicy jechała wysoka czarna karoca, siedziała w niej dama; machała przed twarzą różowym wachlarzem. Obok karocy jechał na koniu młody człowiek, który rozmawiał z damą, pochyliwszy się w jej stronę.
Na centralnej ulicy przed największym w mieście dwupiętrowym budynkiem z kolumnami przed wejściem stała inna kareta, bez koni. Grubas w niebieskim fartuchu malował ją na niebieski kolor, a na balkonie piętra stał inny grubas w czerwonym fartuchu i udzielał mu wskazówek. Trzej dozorcy szeregiem zamiatali ulicę. Za nimi szedł człowiek w mundurze ze złotymi guzikami, który pilnował, żeby ulica była dobrze pozamiatana. Przed sklepem stała długa kolejka.
Niski budynek dworca odciął nas od widoku ulicy.
Oto i peron. Tyle że tym razem podjechaliśmy do niego z drugiej strony. Naczelnik stacji w czerwonej czapce podniósł berło. Witając nas. Kobieta ze złożonym parasolem w ręku stała na peronie, Popatrzyłem na słońce — podróż trwała pół godziny.
Dziewczęta z wycieczki szkolnej hałaśliwie wysypały się z sąsiedniego wagonu. Pomknęły do wyjścia, omywając niczym burzliwy strumień samotną kobietę.
Wyszliśmy również z wagonu.
— Konduktor był? — zapytał naczelnik stacji.
— Nie, nie było — odpowiedziałem.
— To nic, jutro będzie — powiedział naczelnik stacji. — Na razie możecie zapłacić u mnie. Po sześćdziesiąt kopiejek.
Wziął pieniądze, przyłożył palce do daszka czapki i pośpieszył do parowozu, z którego wysiadła zmęczony maszynista.
— Nikt więcej nie przyjechał? — zapytała kobieta z parasolem.
Jej uroda była złowieszcza i — powiedziałbym — fatalna. Miała bladą cerę twarzy, jakby posypaną mąką; na tej twarzy rozpaczliwie jarzyły się czarne oczy.
— Przecież pani wie — powiedziałem.
— Nic nie wiem! — krzyknęła kobieta. — Czekam już całą wieczność!
— Moim zdaniem jest pani jedynym nieszczęśliwym człowiekiem w tym mieście — powiedziała Irka, jakby zapraszając kobietę do odpowiedzi. Ale ta odpowiedziała nie od razu, popatrzyła ponad ramieniem Irki wzdłuż pociągu, składającego się, w końcu, tylko z dwu wagonów, jakby naprawdę miała nadzieję coś zobaczyć.
Następnie przekonawszy się, że i tym razem nikt nie przyjechał, kobieta zwróciła się do Irki:
— Jestem szczęśliwa. Mam dobrą pracę, świetną wypłatę. Mam własny pokój.
Czego jeszcze mogę chcieć?
— A na kogo pani czeka? — zapytała Irka.
— Co za głupota! — rozzłościła się kobieta. — Na kogo mogę czekać?
— Proszę się uspokoić Mario Osipowno — powiedział zbliżając się naczelnik stacji. Za nim szedł maszynista niosąc w ręku małą walizeczkę. — Nikt nie chce pani skrzywdzić. Nie chcecie przecież skrzywdzić Marii Osipownej?
— Skoro pracuję, uczciwie zapracowuję na swój chleb, skoro uczciwie witam pociągi i nikomu nie przeszkadzam — to nie ma chyba powodu, żeby czynić mi zarzuty.
— Nikt pani nie czyni zarzutów — powiedział naczelnik stacji. — To po prostu naturalna ciekawość przyjezdnych. Jesteście przyjezdni, prawda? Zaraz sprawdzimy wasze dokumenciki i dowiemy się, dlaczego chodzicie po mieście i zadajecie prowokacyjne pytania.
Naczelnik uśmiechnął się chytrze, a ja się poczułem niepewnie.
— Przepraszamy — powiedziała twardo Irka — ale nie mamy czasu z wami rozmawiać. My też pracujemy. Sprawdzamy sekretnie, jak pracuje kolej żelazna.
Rozumiecie to?
Tak zaakcentowała słowo „to”, że naczelnik stacji wszystko zrozumiał.
— Proszę o wybaczenie za zatrzymywanie was — powiedział.
Nie uwierzył Irce, ale też nie zamierzał kusić losu i sprawdzać nas.
Wyszliśmy na ulicę. Ogon długiej kolejki do piekarni przecinał jezdnię. Z trudem przecisnęliśmy się przez tłum. Tłum był wesoły, uśmiechnięty, pełen nadziei i nawet pewności, że chleba dla wszystkich wystarczy.
Minąwszy kolejkę, zobaczyliśmy spokojną staruszkę, która szła po ulicy, wlokąc plastykową torbę, z której wysuwały się dwa bochenki chleba.
— Musimy dojść do pustych magazynów — zaczepiła ją Irka. — Jesteśmy przyjezdni i trochę zabłądziliśmy!
— Chodźmy — radośnie odezwała się staruszka. — To po drodze.
— A dlaczego taka kolejka po chleb? — zapytała Irka.
— Jutro sponsorzy będą pokazywali inspekcji nasze miasto. — Babunia wskazała wznoszącą się do nieba twierdzę. — A ludzie nasi — jak to ludzie? Żadnej wdzięczności! Jakby coś dawali — ustawią kolejki, że nie daj Bóg!
— To znaczy — dzisiaj sprzedają wszystko na dwa dni na przód? — domyśliła się Irka.
— A jutro jak zawsze! — Babunia chytrze się uśmiechnęła. — Lepiej się nie pchać!
Poznałem uliczkę magazynów zbiegającą do rzeki.
Pożegnaliśmy się z babcią, która jeszcze stała na szczycie wzgórza.
— Ciekawa jestem — powiedziała Irka — skąd oni biorą takich ludzi?
— Może hodują w probówkach? — podpowiedział Sienieczka.
— Myślę — powiedziałem — że nałapali w różnych miejscach i przywieźli tu. Mieszkają tu od dawna, przyzwyczaili się. Są szczęśliwi, że mają kiełbasę.
— Masz rację — zgodziła się ponuro Irka. — Ciągle im się powtarza, że za granicami miasta kiełbasy nie ma.
— A jest? — zapytał Sienieczka.
— Ja tam próbowałem — przyznałem się. — W szkole gladiatorów.
— Szkoła gladiatorów — to nietypowe miejsce — powiedziała Irka. — Mają kontakty ze sponsorami, są na listach spec zaopatrzenia.
— A ja w końcu tak i popróbowałem kiełbasy — powiedział Sienieczka i przełknął ślinę.
— Spróbujesz, na pewno spróbujesz. Daję ci słowo — powiedziała Irka.
Rozdział 8
Pupilek w wieży
Zapadł zmierzch, ale nikt nie przychodził.
W magazynie zrobiło się zimno, myszy i szczury krzątały się po kątach, jakby przeprowadzały się z mieszkania do mieszkania i przenosiły meble.
Sienieczkę dobijała bezczynność, kilka razy wybiegał z magazynu, potem wracał i przybitym głosem komunikował, że nikogo nie widać.
Dokończyliśmy nasze zapasy, rozumiejąc, że jutro mogą zapomnieć nas nakarmić.
Żeby nie siedzieć w ciemnościach, wyszliśmy na ulicę, aż do pierwszych domków. W domach płonęły świece i lampy naftowe. Nad wysokim domem była naciągnięta girlanda lampionów, ale elektryczności w Szczęśliwym Mieście nie było. Jacyś ludzie przemierzali ulicę rozmawiając głośno i pijackimi głosami; na wszelki wypadek skoczyliśmy za róg i tam przeczekaliśmy. Wracać do magazynu nikomu się nie chciało — zimno tam było jak pod ziemią.