Wyczołgała się spod ogona drona. Panel dostępu był już otwarty, z kablami na wierzchu. Zamierzała posmarować każdy z paneli odrobiną uszczelniacza, by ochronić maszynę przed pyłem. Na pewno zadziała, powiedziała sobie, regulując ramię serwomechanizmu trzymającego kabel. Musiało zadziałać. Kiedy patrzyła na stan swojego brata, zaczynała podejrzewać, że kolejnego lotu nie będzie. To będzie ostatnia szansa, wszystko albo nic. Nie chodziło tu tylko o kaszel — Donald najwyraźniej odchodził od zmysłów.
Wrócił z ostatniej rozmowy i zapomniał przynieść jej obiad. Zapomniał też o ostatniej części do radia, którą jej obiecał. Teraz zaś krążył wokół drona, podczas gdy ona pracowała, i mamrotał do siebie. Pomaszerował do sali konferencyjnej i przez chwilę buszował w swoich notatkach. Wrócił do drona, kaszlnął i podjął rozmowę, choć Charlotte nie czuła się jej uczestniczką.
— …ich strachem, nie rozumiesz? Robimy to za pomocą ich strachu.
Wyjrzała spod maszyny — wymachiwał rękami, był blady jak ściana. Kombinezon plamiły mu kropelki krwi. Przeszło jej przez myśl, że niedługo będą musieli się poddać, wejść razem do winy, oddać się w ich ręce. Żeby tylko poszedł do lekarza.
Pochwycił jej spojrzenie.
— Ich strach nie tylko odbarwia świat, który widzą — powiedział z dzikim błyskiem w oku. — Oni zatruwają nim świat. Ten strach to toksyna. Wysyłają swoich ludzi na czyszczenie, a to zatruwa świat!
Charlotte nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Podczołgała się z powrotem do lotki i pomyślała, że o wiele szybciej uporaliby się z tym wspólnie. Przez chwilę rozważała, czy nie poprosić o pomoc, ale jej brat ledwo był mógł ustać na nogach, co dopiero trzymać klucz francuski.
— To dało mi do myślenia, ten gaz. To znaczy, powinienem był się domyślić, co nie? Napełniamy nim ich domy, kiedy mamy ich dość. Oto jak kończymy ich egzystencję. To ten sam gaz. Sam tak robiłem. — Donald krążył po ciasnym okręgu, dźgając się palcem w pierś. Kaszlnął w zgięcie łokcia. — Bóg mi świadkiem, że tak robiłem. Ale to nie wszystko!
Charlotte westchnęła i sięgnęła po śrubokręt. Lotka wciąż trochę za luźno chodziła.
— Może potrafią to zakręcić, wiesz? — Zaczął iść z powrotem do sali konferencyjnej. — Wyłączyli kamery. A inny silos dezaktywował własne ładunki burzące. Może zdołają zakręcić gaz…
Głos oddalił się wraz z nim. Chartlotte wyjrzała na korytarz na tyłach magazynu. Światła i cienie wylewające się z sali konferencyjnej tańczyły do rytmu kroków Donny’ego, gdy ten chodził po pokoju wśród notatek i schematów, zataczając kręgi. Oboje wciąż kręcili się w kółko. Usłyszała jak klnie. Jego chaotyczne zachowanie przywodziło jej na myśl ich babcię, której nie dane było godnie umrzeć. Oto jak miała go zapamiętać, kiedy odejdzie: kaszlącego krwią i bredzącego od rzeczy. Już nigdy nie będzie dla niej kongresmenem Keenem w wyprasowanym w kant garniturze, nie będzie mądrym starszym bratem — już nigdy.
Podczas gdy on gorączkowo rozważał, co powinni zrobić, Charlotte miała własne pomysły. A gdyby tak obudzili wszystkich tak jak Donald zbudził ją? W każdej chwili swoją zmianę odbywało może ze stu mężczyzn. Uśpionych były tysiące kobiet. Wiele tysięcy. Charlotte pomyślała o armii, jaką mogłaby uzbierać. Ale może Donny miał rację — może faktycznie odmówiłyby walki przeciw swoim ojcom, mężom i braciom. Do tego potrzeba dziwnego rodzaju odwagi.
Światło na korytarzu znów przesłonił cień. Krążył w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Charlotte wzięła głęboki oddech i poruszyła lotką na skrzydle. Myślała o jego innym pomyśle na naprawę świata — oczyścić powietrze i wypuścić więźniów. A przynajmniej dać im wszystkim szansę. Równe szanse. Porównywał to do zniesienia granic w starym świecie. Powtarzał jakieś stare powiedzenie o ludziach, którzy mieli przewagę i chcieli ją zatrzymać, więc zaraz po dotarciu na szczyt wciągali za sobą drabinę. Opuśćmy drabiny, powtarzał jej Donny. Nie pozwólmy komputerom wybierać. Niech wybiorą ludzie.
Charlotte nie miała pojęcia, jak mogliby tego dokonać. Jej brat, rzecz jasna, również. Wygramoliła się spod drona i spróbowała wyobrazić sobie życie w czasach, gdy ludzie nie wybierali sobie pracy, tylko się z nią rodzili. Pierwsi synowie zajmowali się tym, co robił ojciec. Drudzy szli na wojnę, płynęli w morze albo przygarniał ich Kościół. Kolejni chłopcy byli pozostawieni sami sobie. Córki odchodziły, by żyć z cudzymi synami.
Klucz ześliznął się z rozporki — a ona wyrżnęła kłykciami o kadłub. Charlotte zaklęła i spojrzała na dłoń, zobaczyła krople zbierającej się krwi. Włożyła kłykcie do ust i przypomniała sobie inną niesprawiedliwość, której kiedyś nie mogła się nadziwić. Będąc na misji czuła wdzięczność, że urodziła się w Stanach, a nie w Iraku. Rzut kośćmi. Niewidzialne wyrysowane na mapach granice, równie realne co ściany silosu. Była, jak wszyscy, więźniem okoliczności. Życie jakie prowadziła stanowiło równanie różniczkowe, w którym zmiennymi byli jej rodacy i przywódcy — na tej samej zasadzie co obliczenia komputerów kreowały los ludzi w silosach.
Znowu wyczołgała się spod maszyny, by sprawdzić skrzydło. Wreszcie pozbyła się luzów. Dron był w najlepszym stanie, do jakiego potrafiła doprowadzić go Charlotte. Pozbierała niepotrzebne już klucze i zaczęła chować je do odpowiednich przegródek w torbie na narzędzia, kiedy nagłe spomiędzy regałów dobiegło ją piśnięcie windy.
Charlotte zamarła. W pierwszej chwili pomyślała o jedzeniu. Odgłos windy oznaczał, że Donny przyniósł jej jedzenie. Lecz cień jej brata nadal snuł się po korytarzu.
Usłyszała jak drzwi windy się rozsuwają. Ktoś biegł. Kilka osób. Buty łomotały jak gromy, a Charlotte odważyła się zawołać Donalda po imieniu. Krzyknęła raz, a potem w pośpiechu okrążyła drona i chwyciła brezentowe nakrycie. Niczym sieć rybacką zarzuciła płachtę na szerokie skrzydła i zasłoniła porozrzucane części i narzędzia. Musiała się ukryć. Ukryć swoją pracę, a potem siebie samą. Donny usłyszał ostrzeżenie. Też się schowa.
Brezent opadł powoli na podłogę, unosząc się na poduszce uwięzionego powietrza, zafalował i znieruchomiał. Charlotte odwróciła się do korytarza, żeby pobiec do brata, kiedy nagle spomiędzy regałów wyłonili się mężczyźni. Znów padła na podłogę, pewna, że ją dostrzegli. Buciory zastukały i pobiegły dalej. Powoli uniosła brzeg płachty i z podkurczonymi nogami wczołgała się pod spód, gdzie dołączyła do drona. Donny słyszał jej krzyk. Usłyszy kroki i ukryje się w łazience przyległej do sali konferencyjnej, schowa się pod prysznicem. Gdziekolwiek. Ci ludzie nie mogli wiedzieć o ich obecności. Jak tu się w ogóle dostali? Jej brat mówił, że ma najwyższe uprawnienia.
Odgłosy oddalały się. Zmierzali prosto na tyły magazynu, tak jakby wiedzieli. Jakieś głosy. Rozmawiali. Obok drona zaszurały wolniejsze kroki. Charlotte wydawało się, że usłyszała krzyk Donny’ego, kiedy go znaleźli. Na brzuchu podczołgała się pod dronem do przeciwległego brzegu płachty. Głosy cichły, powolne kroki minęły ją. Jej brat miał kłopoty. Pamiętała rozmowę sprzed paru dni; może został rozpoznany wtedy w windzie? Widział go mechanik. Ciemność pod dronem zdawała się gęstnieć na myśl, że zostanie sama, że go zabiorą. Potrzebowała go. I tak już traciła zmysły zamknięta w tym magazynie, gdzie tylko brat dotrzymywał jej towarzystwa. Jeśli go zabraknie — wolała nie myśleć.