Выбрать главу

Wiem, pomyślała Juliette. Ale nie nadała tego, nie powiedziała na głos.

— Niedługo tam będę. Już do was idę.

Shirly nie odpowiedziała. Juliette przypięła radio do paska i w myślach przeklęła samą siebie. Jimmy trochę zwolnił, żeby zamienić z nią słowo, a Elise maszerowała przodem.

— Przepraszam za to wszystko — powiedziała mu Juliette.

Uszli w milczeniu kolejny obrót schodów.

— Widziałem jak ludzie w tunelu brali rzeczy, które nie należały do nich — odezwał się Jimmy. — Było ciemno, ale widziałem ludzi, którzy wynosili z mojego silosu rury i sprzęt. Jakby taki był plan od samego początku. A przecież mówiłaś, że mieli odbudować mój dom. Nie użyć go jako części zamiennych.

— Tak mówiłam. I zamierzam go odbudować. Pogadam z nimi jak tylko będziemy na miejscu. Oni nie biorą części zamiennych.

— Więc nie pozwoliłaś im tego robić?

— Nie. To znaczy… może i zasugerowałam im, że przyjście po ciebie i dzieci jest sensownym posunięciem, bo dodatkowy silos może posiadać pewne… nadmiarowe elementy…

— To właśnie są części zamienne.

— Porozmawiam z nimi. Obiecuję. Wszystko się ułoży.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— Taaa — powiedział w końcu Solo. — Ciągle to powtarzasz.

30

Silos 1

Charlotte obudziła się w ciemności, zlana potem. Drżała z zimna. Metalowa podłoga była chłodna. Twarz miała obolałą, za długo opierała policzek o stal. Z trudem wyciągnęła spod siebie rękę — już niemal straciła w niej czucie — i przetarła twarz. Pod palcami poczuła wgniecenia od wzoru płyty antypoślizgowej.

Atak na Donny’ego pamiętała mgliście, jak sen. Pamiętała, że zwinęła się w kłębek i czekała. Jakimś cudem zdołała powstrzymać łzy. A potem — czy to z wyczerpania, czy z wymuszonego przerażeniem bezruchu — zapadła w sen.

Przez chwilę nasłuchiwała kroków, po czym uchyliła plandekę. Ciemność na zewnątrz była czarna jak atrament, równie gęsta co pod brezentową plandeką drona. Niczym wychodzące z gniazda pisklę wyczołgała się spod metalowego ptaka. Stawy miała zesztywniałe, w piersi coś ją gniotło, a wokół nic tylko potworna samotność.

Gdzieś tu musiała leżeć jej robocza latarka. Odkryła drona i zaczęła szukać jej szukać na ślepo, wymacała jakieś narzędzia, z donośnym brzękiem rozsypała komplet kluczy nasadowych. Przypomniała sobie o reflektorze drona. Odszukała panel dostępowy, pstryknęła przełącznikiem. Z dziobu ptaka wydobyła się wiązka złotego światła. To wystarczyło, żeby znaleźć latarkę.

Wzięła ją i jeszcze duży klucz francuski. Nie była już bezpieczna. Pocisk z moździerza wpadł do obozu i zrównał namiot z ziemią, zabrał jej towarzysza. Kolejny mógł nadlecieć ze świstem w każdej chwili.

Nakierowała latarkę na windy, które mogły bez ostrzeżenia wypluć z siebie intruzów. W panującej wokół ciszy słyszała bicie własnego serca. Odwróciła się i ruszyła do sali konferencyjnej, ostatniego miejsca, gdzie go widziała.

Na podłodze nie dostrzegła śladów walki. Na stole wciąż walały się notatki, choć może trochę ich ubyło. Zniknęło też kilka pojemników stojących między krzesłami. Ktoś słabo się postarał przy sprzątaniu. Ktoś tu jeszcze wróci.

Charlotte zgasiła światła i odwróciła się do wyjścia. Krocząc przez miejsce, w którym go zaatakowano, dostrzegła na ścianach rozbryzgi krwi. Poczuła jak wzbiera w niej wstrzymywany dotąd szloch i jak ściska jej gardło na myśl, że jej brat może już nie żyć. Wciąż widziała oczyma wyobraźni białowłosego mężczyznę, który kopał i kopał, ogarnięty nieświętym gniewem. Teraz nie miała nikogo. Ruszyła pospiesznie przez ciemny magazyn w kierunku świecącego drona. Wyrwano ją ze snu, pokazano przerażający świat, a teraz zostawiono ją samą.

Światło na dziobie drona rozlewało się po podłodze i padało na drzwi.

Niezupełnie samą.

Charlotte spróbowała wziąć się w garść. Sięgnęła do panelu dostępowego i wyłączyła lampę drona. Starannie nakryła maszynę plandeką. Nie wolno jej już było zostawiać rzeczy w nieładzie — musiała odtąd żyć w założeniu, że może mieć gości. Podeszła do drzwi, przystanęła, wróciła się po torbę z narzędziami. Dron zszedł teraz na dalszy plan. Z latarką i narzędziami pod pachą minęła koszary i dotarła na koniec korytarza, do pomieszczenia sterowania dronami. Na blacie roboczym w głębi sali spoczywało radio, nad którym pracowała przez ostatnie tygodnie. Działało. Nieraz nasłuchiwała z bratem urywków rozmów z odległych światów. Może znajdzie sposób, by nadawać w eter. Zaczęła grzebać w pojemniku z częściami, które jej zostawił. Jeśli nic nie znajdzie, będzie mogła przynajmniej słuchać. Może dowie się, co z nim zrobili. Może usłyszy jego głos — albo skontaktuje się z kimś innym.

31

Przy każdym kaszlnięciu żebra Donalda eksplodowały na tysiąc drzazg. Odłamki przebijały jego płuca i serce, śląc wzdłuż kręgosłupa falę bólu. A przynajmniej tak to odczuwał — jakby jego kości i nerwy wybuchały niczym bomby. Zdążył już zatęsknić za zwyczajną torturą pieczenia w płucach i obolałym od kaszlu gardle. Przy jego poobijanych, popękanych żebrach dawna udręka wydawała się kpiną. Wczorajszą niedolę wspominał czule, z nostalgią.

Leżał na posłaniu, zakrwawiony i posiniaczony; o ucieczce dawno zapomniał. Drzwi były solidne, a przestrzeń nad panelami sufitowymi prowadziła donikąd. Chyba nie trzymali go na poziomach administracyjnych. Może to piętro Ochrony. Albo mieszkalne. W każdym razie nie znał tego miejsca. Korytarz na zewnątrz był upiornie cichy. Możliwe, że był środek nocy. Od łomotania w drzwi bolały go żebra, od krzyków — gardło. Ale najgorszy ból sprawiała mu myśl o tym, w co wplątał własną siostrę i co się z nią teraz stanie. Kiedy zjawią się strażnicy albo Thurman, będzie musiał powiedzieć im o Charlotte i błagać, żeby okazali jej litość. Dla Thurmana była jak córka, a przecież to Donald odpowiadał za jej wybudzenie, nikt inny. Thurman to zrozumie. Każe położyć ją z powrotem do kriokomory, a koniec wszystkiego zastanie ją we śnie. Tak byłoby najlepiej.

Godziny mijały. Godziny odmierzane narastającą opuchlizną i tętnem pulsującym w kilkunastu miejscach na ciele. Donald wiercił się w łóżku, rzucał się na boki; dzień i noc stały się nie do odróżnienia, jak w krypcie. Cały pokrył się potem jak w gorączce, ale to nie infekcja go dręczyła, tylko strach i żal. Śnił o zamarzniętych komorach, które stawały w ogniu, koszmary o ogniu, lodzie i pyle, o rozpływających się tkankach i kościach spalanych na proch.

Budził się i zasypiał raz po raz. Miał jeszcze inny sen. Sen o lodowatej nocy na przepastnym oceanie i statku, który tonął. Pokład pod stopami Donalda drżał pod brutalnym naporem oceanu. Dłonie miał przymarznięte do koła sterowego, z ust unosiła się mgiełka kłamstw. Fale rozbryzgiwały się nad relingami. Sterówka Donalda zanurzała się coraz głębiej. A wszędzie wokół dryfowały po wodzie łodzie ratunkowe i co do jednej płonęły. Tkwiące w nich kobiety i dzieci krzyczały, płonąc, uwięzione w szalupach o kształcie kriokomór, które nigdy nie miały dotrzeć do brzegu.

Donald zrozumiał. Dostrzegał to zarówno na jawie — dysząc, kaszląc i pocąc się — jak i w snach. Pamiętał, że kiedyś sądził, że kobiety uśpiono, aby mężczyźni nie mieli o co walczyć. Prawda była zupełnie inna. Tkwiły w kapsułach, żeby pozostali mieli dla kogo walczyć. By mieli kogoś do uratowania. To dla nich mężczyźni przepracowywali swoje ponure zmiany i przesypiali ponure noce, śniąc o rzeczach, które nigdy nie nastąpią.