Zakrył usta, obrócił się na bok i zaczął kaszleć krwią. Ktoś do uratowania. Ludzkością — nawet Donaldem, który pomógł zbudować to przeklęte miejsce — kierowało błędne przekonanie, że trzeba coś lub kogoś ratować. Powinni byli zostawić zarówno ludzi jak i świat samym sobie. Ludzkość miała prawo wyginąć. Tak właśnie postępowało życie: wymierało. Dzięki temu powstawało miejsce dla kolejnych gatunków. Lecz jednostki często starały się odwrócić naturalny bieg rzeczy. Mieli swoje nielegalnie sklonowane dzieci, nanokuracje, narządy zastępcze i wreszcie kriokapsuły. Jednostki takie jak ludzie, którzy to zrobili.
Zbliżały się kroki, sygnalizując posiłek i koniec ciągnącego się w nieskończoność cyklu oszalałych snów i bolesnej jawy. Musiała być pora śniadania, bo umierał z głodu. Oznaczałoby to, że nie spał przez większość nocy. Spodziewał się zobaczyć tego samego strażnika, który przyniósł mu poprzedni posiłek, ale w drzwiach ukazał się Thurman. Za jego plecami stał ponury mężczyzna w srebrze Ochrony. Thurman wszedł sam i zamknął za sobą drzwi. Nie miał wątpliwości: Donald nie stanowił dla niego zagrożenia. Wyglądał lepiej i zdrowiej niż wczoraj. Miał czas dojść do siebie po wybudzeniu. A może w krwioobiegu starca krążyły mrowie nowych lekarzy.
— Jak długo mnie tu trzymacie? — zapytał Donald i usiadł na posłaniu. Głos miał chrapliwy i odległy; brzmiał jak szelest jesiennych liści.
— Niedługo — odparł Thurman. Starzec przysunął sobie stojący przy łóżku kufer i usiadł na nim. Przez chwilę mierzył Donalda wzrokiem. — Zostało ci zaledwie parę dni życia.
— To diagnoza lekarska? Czy wyrok?
Thurman uniósł brew.
— I jedno, i drugie. Jeśli tu zostaniesz bez opieki medycznej, zabije cię powietrze, którego się nawdychałeś. Zamiast tego cię uśpimy.
– Żeby broń Boże nie skrócić moich cierpień.
Thurman rozważył jego słowa.
— Zastanawiałem się, czy nie pozwolić ci tu umrzeć. Wiem, jak bardzo cierpisz. Mógłbym cię naprawić albo zniszczyć, ale nie mam serca zrobić żadnej z tych rzeczy.
Donald spróbował się zaśmiać, ale ból był zbyt silny. Sięgnął po szklankę wody na tacy i upił trochę. Gdy ją odstawił, po powierzchni zatańczyła różowa spirala krwi.
— Nie próżnowałeś na tej ostatniej zmianie — powiedział Thurman. — Brakuje dronów i bomb. Wybudziliśmy kilku zamrożonych niedawno ludzi, żeby uzyskać pełny obraz twoich działań. Masz pojęcie, czym ryzykowałeś?
W głosie Thurmana dało się słyszeć coś gorszego od gniewu. Donald z początku nie potrafił tego nazwać. Nie rozczarowanie. Nie wściekłość — jej Thurman dał upust kopniakami. Chodziło o jakieś głęboko skrywane uczucie. Coś w rodzaju strachu.
— Czym ryzykowałem? — powtórzył Donald. — Czyściłem twój bałagan. — Uniósł szklankę w prześmiewczym toaście na cześć swojego dawnego mentora. — Silosy, które uszkodziłeś. Tamten silos, który zgasł wiele lat temu. On ciągle istniał…
— Silos czterdziesty. Wiem.
— I siedemnasty. — Donald odchrząknął. Wziął z tacy suchą piętkę chleba i ugryzł kęs, żuł aż rozbolała go szczęka, a potem popił różowawą od krwi wodą. Wiedział tak wiele rzeczy, o których Thurman nie miał pojęcia. Właśnie to sobie uświadomił. Dziesiątki rozmów z mieszkańcami osiemnastki, długie godziny spędzone nad rysunkami i notatkami, tygodnie mozolnego łączenia elementów układanki, bycia u władzy. Wiedział, że w obecnym stanie nie miałby szans w walce Thurmanem, a jednak czuł się od niego silniejszy. Wiedza dawała mu poczucie siły.
— Siedemnasty nie był martwy — powiedział i odgryzł kolejny kęs chleba.
— Niedawno się dowiedziałem.
Donald przeżuwał chleb.
— Dzisiaj zamykam osiemnasty — powiedział cicho Thurman. — Ileż kosztował nas ten ośrodek… — Pokręcił głową, a Donald zastanowił się, czy starzec miał na myśli Victora, szefa szefów, który strzelił sobie w głowę z powodu tamtejszego powstania. A w następnej sekundzie dotarło do niego, że ludzie, w których pokładał tak wielką nadzieję również zginą. Tyle zamieszania z przemycaniem części dla Charlotte, tyle marzeń o końcu silosów, tyle nadziei na przyszłość spędzoną pod błękitnym niebem — wszystko na marne. Przełknął chleb, który nagle wydał mu się pozbawiony smaku.
— Dlaczego? — zapytał.
— Wiesz dlaczego. Rozmawiałeś z nimi, czyż nie? Co twoim zdaniem miałoby się z nimi stać? Co ty sobie myślałeś? — Do tonu Thurmana wkradały się pierwsze oznaki gniewu. — Myślałeś, że oni cię uratują? Że kogokolwiek z nas można uratować? Co ty sobie, do cholery, myślałeś?
Donald nie zamierzał odpowiadać, ale odpowiedź nadeszła sama, odruchowo jak kaszeclass="underline"
— Myślałem, że zasługują na więcej. Myślałem, że zasługują na szansę…
— Szansę na co? — Thurman potrząsnął głową. — To nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia. Nasze plany przewidują chyba każdą ewentualność. — To ostatnie wymamrotał pod nosem. — Szkoda tylko, że muszę w ogóle spać. Że nie mogę tu być, żeby zarządzać wszystkim. To tak jak z wysyłaniem dronów w powietrze, kiedy musisz być tutaj i trzymać rękę na wolancie. — Thurman zacisnął uniesioną dłoń w pięść. Przez chwilę przyglądał się Donaldowi. — Usypiamy cię jutro z samego rana. Zapewniam, że to nadzwyczaj łagodny wyrok. Ale zanim się ciebie pozbędę, chcę, abyś mi coś powiedział: jak to zrobiłeś? Jak znalazłeś się na moim miejscu? Nie mogę pozwolić, żeby to się powtórzyło…
— Więc teraz jestem zagrożeniem. — Donald upił kolejny łyk wody, żeby pozbyć się drapania w gardle. Spróbował wziąć głęboki oddech, ale ból był tak silny, że Donald zgiął się w pół.
— Ty nie, ale może nim być kolejna osoba, która zrobi to samo. Staraliśmy się pomyśleć o wszystkim, ale zawsze mieliśmy świadomość, że największą słabością każdego systemu jest możliwość rewolty u szczytu.
— Jak w silosie dwunastym — powiedział Donald. Pamiętał upadek ośrodka i mrok sączący się z serwerowni. Był tego świadkiem, osobiście położył kres temu silosowi, napisał raport. — Jak mogliście się nie spodziewać, że to samo stanie się tutaj? — zapytał.
— Spodziewaliśmy się. Nasze plany obejmowały każdą ewentualność. To dlatego mamy rezerwy. To dlatego mamy rytuał inicjacji, szansę na sprawdzenie duszy człowieka, pudełko, w którym zamykamy nasze tykające bomby. Jesteś za młody, by to rozumieć, ale najtrudniejszym zadaniem, jakie ludzkość kiedykolwiek próbowała opanować… w dużej mierze bezskutecznie… było przekazywanie najwyższej władzy z rąk do rąk. — Thurman rozłożył szeroko ramiona. W jego oczach pojawił się błysk, znów budził się w nim polityk. — Aż do teraz. Rozwiązaliśmy ten problem naszymi kriokapsułami i zmianami. Władza jest tymczasowa i nigdy nie wychodzi poza wciąż ten sam wąski krąg. Tutaj nikt nikomu nie oddaje władzy.
— Gratulacje. — Donald splunął. Przypomniało mu się, jak kiedyś zasugerował Thurmanowi, że ten mógłby zostać prezydentem, a Senator odparł, że byłaby to degradacja, nie awans. Teraz Donald rozumiał dlaczego.
— Tak. To był dobry system. Do momentu, gdy zdołałeś go oszukać.
— Powiem, jak to zrobiłem, ale w zamian ty też mi coś wyjawisz. — Donald zakrył usta i kaszlnął.
Thurman spochmurniał i zaczekał, aż kaszel ustanie.
— Umierasz — stwierdził. — Zamkniemy cię w pudle, żebyś mógł śnić aż do samego końca. Cóż takiego ważnego miałbym ci powiedzieć?