Juliette zdała sobie sprawę, że przestała oddychać.
— Mówisz do mnie? Jaka krew?
— Tak, do ciebie. Spadłem z drabiny. Sims nie żyje. To ich wina. Zamykają nas. Mój durny nos. Idę do spiżarni… — Głos Lukasa zagłuszyły zakłócenia.
— Lukas? Lukas! — Spojrzała na Walkera i Courtnee; oboje wpatrywali się w nią z wilgotnymi, szeroko otwartymi oczami.
— …nie da rady. Za fłaby tam zasięg. — Głos Lukasa był przytłumiony jakby zatykał sobie nos albo wstrzymywał kichnięcie. — Kochanie, mufisz fię odgrodzić. Mój nof ciągle…
Juliette ogarnęła panika. Zamykają ich. Ziściły się groźby zabicia ich jednym przyciśnięciem guzika. Zabicia całego silosu, jak u Solo. Minęła może sekunda, może dwie, a Juliette w krótkim przebłysku przypomniała sobie opowieści Jimmy’ego o upadku jego silosu — gonitwa na górę, tłum wylewających się na zewnątrz ludzi, sterty ciał, w których zmuszona była wręcz brodzić wiele lat później. To była przeszłość silosu siedemnastego, a Juliette była świadkiem tego upadku, który rozgrywał się w jej własnym domu. Widziała również jego ponurą przyszłość, widziała, co się stanie z jej światem. Miała świadomość, jak to się skończy. Wiedziała, że już po Lukasie.
— Zapomnij o radiu — poleciła. — Lukas, zapomnij o radiu i zamknij się szczelnie w tej spiżarni. Zamierzam uratować, ilu tylko zdołam.
Chwyciła drugie radio, które było nastawione na jej silos.
— Hank, słyszysz mnie?
— Tak…? — Był zdyszany. — Halo?
— Zabierz wszystkich na dół, do Maszynowni. Kogo tylko możesz, tak szybko jak zdołasz. Już.
— Coś mi mówi, że powinienem iść na górę — odparł Hank. — Wszyscy gnają na górę.
— Nie! — Juliette wrzasnęła do radia. Walker aż się wzdrygnął i upuścił mikrofon. — Posłuchaj mnie, Hank. Tylu, ilu dasz radę. Na dół. Natychmiast!
Ścisnęła radio obiema rękami i rozejrzała się po warsztacie w poszukiwaniu czegoś jeszcze, co mogłaby chwycić.
— Odcinamy Maszynownię? — zapytała Courtnee. — Jak poprzednim razem?
Courtnee z pewnością myślała o stalowych płytach, którymi się zabarykadowali w trakcie powstania. Blizny po spawach wciąż były widoczne na ścianach, choć same płyty dawno zniknęły.
— Nie ma na to czasu — stwierdziła Juliette. Nie dodała, że to pewnie nie miałoby sensu. Możliwe, że powietrze już było zatrute. Nie sposób stwierdzić, ile to trwa. Część jej umysłu pragnęła skupić się na wszystkim, co znajdowało się na górze i czego nie mogła ocalić, na ludziach i sprzęcie. Wszystkim, co dobre i potrzebne w świecie, który teraz był poza ich zasięgiem.
— Bierzcie to, co absolutnie niezbędne i chodźcie. — Spojrzała na dwójkę przyjaciół. — Musimy wyruszyć natychmiast. Courtnee, leć po dzieci i zabierz je z powrotem do ich silosu…
— Ale mówiłaś… Tamten motłoch…
— Mam ich gdzieś. Idź. I weź ze sobą Walka. Dopilnuj, żeby dotarł do tunelu. Tam się spotkamy.
— A ty dokąd się wybierasz? — zapytała Courtnee.
— Po pozostałych. Zebrać tylu, ilu dam radę.
Korytarze Maszynowni były dziwnie spokojne. Juliette ujrzała obraz normalności — ludzie kończyli i rozpoczynali zmiany, pchali na wózkach części zapasowe i ciężkie pompy, spawacz tryskał snopem iskier, przechodzień stukał pięścią w migającą latarkę. Dzięki radiu wieści dotarły do Juliette przed czasem. Nikt inny jeszcze nie wiedział.
— Do tunelu — pokrzykiwała do każdego, kogo mijała. — To rozkaz. Już. Już. Dalej.
Reagowali z opóźnieniem. Pytania. Wymówki. Tłumaczyli, dokąd idą i że są zajęci, że nie mają w tej chwili czasu.
Juliette dostrzegła żonę Dawsona, Rainę, która pewnie właśnie schodziła ze zmiany. Juliette chwyciła ją za ramiona. Raina zesztywniała i szeroko otworzyła oczy, zdziwiona takim traktowaniem.
— Leć do klasy — powiedziała jej Juliette. — Weź swoje dzieci i wszystkie pozostałe, zabierz je na drugą stronę tunelu. Natychmiast.
— Co się, kurna, dzieje? — zapytał ktoś. Parę osób zaczęło się rozpychać w wąskim przejściu. Juliette zauważyła jednego ze swoich pomocników z pierwszej zmiany. Zebrał się tłumek.
— Marsz do tunelu, do ciężkiej cholery! — krzyknęła Juliette. — Musimy się stąd wynosić. Bierzcie kogo możecie, łapcie dzieci i najpotrzebniejsze rzeczy. To nie są ćwiczenia. Ruszać się!
Klasnęła w dłonie. Raina pobiegła jako pierwsza, przeciskając się przez zatłoczony korytarz. Ci, którzy znali ją najlepiej ruszyli za nią, popędzając pozostałych. Juliette popędziła w kierunku klatki schodowej, ciągle wołając, żeby wszyscy uciekali do drugiego silosu. Przeskoczyła nad bramką ochrony; strażnik ocknął się i krzyknął coś do niej. Gdzieś z tyłu słyszała nawoływania: za mną, szybko. Natomiast z przodu cała klatka schodowa dygotała. Śpiew spawów i grzechot luźnych wsporników łączył się z łomotem zmierzających w jej stronę butów.
Juliette przystanęła u stóp schodów i uniosła wzrok ku górze, ku szparze między schodami a betonową ścianą. Tu i ówdzie widok przesłaniały platformy, szerokie paski stali, które wysoko w górze zmieniały się w wąskie wstążeczki. Szyb tonął w mroku. Nagle zauważyła białawe, przypominające dym obłoki. Chyba wysnuwały z środkowych pięter.
Ścisnęła radio.
— Hank?
Brak odpowiedzi.
— Hank, wracajcie.
Klatka schodowa szumiała od pogłosu licznych, choć odległych kroków. Juliette podeszła i położyła dłoń na poręczy. Metal wibrował, aż drętwiała ręka. Stukot podeszew narastał. Podniosła wzrok. Już dostrzegała dłonie prześlizgujące się po poręczy wysoko w górze, słyszała głosy zdezorientowanych ludzi, którzy popędzali jeden drugiego.
Garstka ludzi ze sto trzydziestych wyłoniła się zza zakrętu schodów i przystanęła, nie wiedząc którędy dalej iść. Mieli skonsternowane miny, jakby nie spodziewali się, że schody w którymś miejscu się kończą. Juliette krzyknęła, żeby weszli do środka. Zawołała kogoś z Maszynowni, żeby pokazał przybyszom drogę i przepuścił ich przez bramkę. Poszli, gdzie im kazano, wiele osób z pustymi rękami, tuląc albo ciągnąc za sobą dziecko lub dwoje, albo ściskając kurczowo jakiś tobołek. Mówili o ogniu i dymie. Jeden z mężczyzn trzymał się za krwawiący nos i szedł, powłócząc nogami. Upierał się, że powinni iść w górę, że wszyscy powinni iść w górę.
— Ty — powiedziała Juliette i chwyciła mężczyznę za ramię. Badawczo przyjrzała się jego twarzy i karminowym kroplom skapującym mu z kłykci. — Skąd przyszedłeś? Co się stało? — Wskazała na jego nos.
— Przewróciłem się — odkrył twarz i odpowiedział. — Byłem w pracy…
— Dobra. Nie szkodzi. Idź za pozostałymi. — Wskazała kierunek. Jej radio szczeknęło bezcielesnym głosem. Krzyk. Niewyobrażalny zgiełk. Juliette odsunęła się od schodów i zakryła jedno ucho, a do drugiego przycisnęła radio. Głos brzmiał mniej więcej jak Peter. Zaczekała aż skończy.
— Ledwo cię słyszę! — zawołała. — Co się dzieje?
Znowu zakryła jedno ucho i wytężyła słuch.
— …przedostali się. Na zewnątrz. Wybiegają…
Napotkała plecami betonową ścianę. Osunęła się do klęczek. Po schodach zbiegało kilkudziesięciu ludzi. Za nimi wlokła się garstka maruderów w żółtych uniformach Zaopatrzenia, niosąc jakieś rzeczy. Wreszcie zjawił się Hank, kierując ruchem i wrzeszcząc na tych, którzy chcieli zawrócić i popędzić w przeciwną stronę. Parę osób z Maszynowni ruszyło mu z pomocą. Juliette skupiła się na głosie Petera.