Выбрать главу

— …nie mogę oddychać — mówił. — Chmura się tu wciska. Jestem w kuchni. Masy ludzi pędzą na górę. Wszyscy. Jakby oszaleli. Przewracają się. Wszyscy nie żyją. Na zewnątrz…

Po każdym słowie z trudem chwytał świszczący oddech. Radio kliknęło; połączenie się urwało. Juliette kilka razy krzyknęła do mikrofonu, ale się nie zgłaszał. Spojrzała w górę, na mgłę. Dym, który wylewał się na klatkę schodową zdawał się gęstnieć. Było go coraz więcej, a Juliette mogła tylko patrzeć w przerażeniu.

I wtedy z obłoków wystrzeliło coś ciemnego — cień na tle bieli. Rósł w oczach. Rozległ się przeraźliwy wrzask, kiedy kształt mknął w dół, mijając kolejne platformy podestów, a potem spadający człowiek huknął o beton. Siła uderzenia była tak wielka, że Juliette poczuła wibracje przez podeszwy butów.

Kolejne krzyki. Tym razem krzyczeli ci w pobliżu, tych kilkudziesięciu zbiegających po schodach ludzi, nieliczni ocalali. Brnęli w pośpiechu ku Maszynowni, pełznąc jeden po drugim. A biały dym wciąż opadał w dół klatki schodowej niczym młot.

35

Juliette podążyła za pozostałymi do wnętrza Maszynowni — weszła jako ostatnia. Pręty jednej z bramek ochrony były wgięte do środka. Tłum przeskakiwał nad bramkami, niektórzy przeciskali się przez szczelinę. Strażnik, którego zadaniem było temu zapobiegać, teraz sam pomagał ludziom przejść i wskazywał im kierunek.

Juliette przeskoczyła nad bramką i popędziła przez tłum w kierunku sali sypialnej, gdzie przebywały dzieci. Po drodze usłyszała zgiełk, ktoś buszował w pokoju socjalnym. Juliette miała nadzieję, że plądrował pomieszczenie w poszukiwaniu przydatnych rzeczy. Miała nadzieję, że plądrował. Świat w jednej chwili stanął na głowie.

Sala sypialna była pusta. Courtnee musiała ich już zabrać. W każdym razie nikt nie wychodził z Maszynowni. I tak już było na to za późno. Juliette wróciła na korytarz i ruszyła ku krętym schodom, które łączyły poziomy Maszynowni. Dogoniła tłum i wraz z nimi pognała w kierunku sali generatora i wejścia do tunelu.

Wokół szybu naftowego walał się urobek i najeżone zbrojeniem bryły betonu. Pompa wciąż kiwała głowicą w górę i w dół, tak jakby znała smutne zasady rządzące światem, jakby w przygnębieniu akceptowała rozgrywające się wydarzenia, jakby mówiła: „Oczywiście. Oczywiście.”

Jeszcze więcej skał i gruzu piętrzyło się w sali generatora; nie wszystko uprzątnięto i zsypano do kopalni numer sześć. Tu i ówdzie stało trochę ludzi, lecz nie były to tłumy, na jakie liczyła Juliette. Wielkie tłumy pewnie już nie żyły. A potem, przez jedną ulotną chwilę, naszła ją ochota, żeby się roześmiać z własnej głupoty oraz myśl, że ten dym był pewnie niegroźny, że śluza na górze wytrzymała, że wszystko było dobrze i że przyjaciele będą jej wkrótce dawać kuksańce za niepotrzebne sianie paniki.

Lecz ta nadzieja rozwiała się równie szybko, co się pojawiła. Nic nie mogło zagłuszyć metalicznego posmaku strachu na języku, drżenia w głosie Petera, kiedy mówił o szeroko otwartej śluzie i upadających ludziach ani słów Lukasa, że Sims nie żyje.

Przeciskała się przez wlewający się do tunelu tłum i nawoływała do dzieci. Zauważyła Courtnee i Walkera. Walker miał oczy jak spodki i rozdziawione usta. Juliette spojrzała na tłumy jego oczami i zdała sobie sprawę jakim ciężarem obarczyła Courtnee — znowu musiała wyciągnąć tego odludka z jego pieczary.

— Widzieliście dzieci? — zawołała nad głowami tłumu.

— Są po drugiej stronie! — odkrzyknęła Courtnee. — Z twoim ojcem.

Juliette ścisnęła ją za ramię i ruszyła w mrok. Tu i ówdzie błyskały światła — latarki na górniczych kaskach — ale pomiędzy snopami blasku zalegały szerokie połacie nieprzeniknionej ciemności. Juliette brnęła w ścisku, wśród niewidocznych ludzi, którzy materializowali się z cienia. Po obu stronach kamienie z grzechotem zsuwały się ze stert urobku, a pył i odłamki sypały się z sufitu, wywołując krzyki i przekleństwa. Przejście między zwałami gruzów było wąskie. Tunel miał w zamierzeniu pomieścić garstkę ludzi naraz, nie więcej. Większą część potężnego otworu wywierconego w trzewiach ziemi zagradzało rumowisko powstałe przy kopaniu.

Gdzieniegdzie tunel się korkował, a wtedy niektórzy próbowali wspiąć się na zwały urobku i wyminąć zator górą. Skutkowało to jedynie obsypywaniem się stert ziemi i kamieni na tych na dole, wypełniając tunel wrzaskami i klątwami. Juliette pomogła odkopać jakiegoś nieszczęśnika i zaczęła nawoływać, żeby ludzie trzymali się środka i przestali się przepychać — nawet wtedy, gdy ktoś dosłownie wspinał jej się po plecach.

Inni z kolei próbowali zawrócić, wystraszeni i zdezorientowani, nieufni wobec ciemnego tunelu, który biegł ciągle na wprost. Juliette wraz z pozostałymi krzyczała do nich, żeby szli dalej — choć ich wędrówka zmieniła się w koszmar. Ludzie wpadali na belki podtrzymujące strop; czasem musieli pełznąć na czworakach w miejscach, gdzie obsunęła się ziemia; jakieś dziecko płakało ile sił w płucach. Dorośli skuteczniej tłumili szloch, choć Juliette minęła kilkanaście płaczących osób. Podróż zdawała się nie mieć końca, tak jakby mieli już do śmierci pełznąć i potykać się w ciemności, dopóki nie dogoni ich trujące powietrze.

Gdzieś z przodu uformował się zator. Ludzie napierali na plecy tych z przodu, a blask latarek prześlizgiwał się po stalowej ścianie kopacza. Koniec tunelu. Drzwi na tyłach maszyny były otwarte. Obok nich stał Raph z jedną z nielicznych latarek. W panującej tu ciemności jego blada twarz sama zdawała się świecić.

Jules

Ledwo go słyszała ponad głosami, które odbijały się echem od ścian tunelu. Dobrnęła do niego i zapytała, kto zdążył już przejść.

— Jest za ciemno — powiedział. — Można przechodzić tylko pojedynczo. Co się, do cholery, dzieje? Skąd ci wszyscy ludzie? Chyba mówiłaś, że…

— Potem — ucięła w nadziei, że będzie jakieś „potem”. Wątpiła w to. Bardziej prawdopodobne, że na obu końcach silosu zostanie tylko sterta ciał. To odróżniałoby silos osiemnasty od siedemnastego. Zwłoki na obu końcach.

— Co z dziećmi? — zapytała. Wydało jej się dziwne, że wśród tylu zmarłych i umierających skupiała się na garstce ludzi. Może odzywały się w niej niespełnione matczyne instynkty. Pierwotny przymus, by troszczyć się o potomstwo nawet wtedy, gdy zagrożenie sięgało znacznie dalej.

— No, przeszło tędy sporo dzieci. — Urwał, żeby wskazać kierunek parze, która ociągała się z przejściem przez metalowe wrota kopacza. Nie mogła ich winić. Nie byli nawet z Maszynowni. Czy ci ludzie mieli jakieś pojęcie, co się dzieje? Oni tylko słuchali wykrzykiwanych spanikowanym głosem poleceń. Pewnie myśleli, że zgubili się w kopalniach. Nawet Juliette była oszołomiona, a przecież ona wspinała się po wzgórzach i widziała zewnętrze.

— Co z Shirly? — zapytała.

Wycelował latarkę do środka.

— Widziałem ją, jestem pewien. Chyba jest w kopaczu. Kieruje ruchem.

Juliette ścisnęła Rapha za ramię i zerknęła za siebie, na wijące się w ciemności kształty.

— Tylko tutaj nie zostań — powiedziała, a jego blada twarz kiwnęła na zgodę.

Juliette wcisnęła się w kolejkę i wkroczyła na tyły maszyny. Zawodzenia i wrzaski dzwoniły o metal jak głosy dzieci, które krzyczały do pustej puszki po zupie. Shirly była przy generatorze, kierując potok powłóczących nogami ludzi przez szczelinę tak wąską, że trzeba było iść bokiem, żeby się przecisnąć. Światła, które zamontowali we wnętrzu maszyny były zgaszone, a generator zapasowy nie pracował, ale Juliette czuła emanujące z niego ciepło. Jeszcze niedawno chodził, słyszała trzaski stygnącego metalu. Czyżby Shirly włączyła generator, żeby przemieścić maszynę wraz ze źródłem zasilania z powrotem do ich silosu? Ona i Juliette sprzeczały się kilkukrotnie o to, gdzie powinien spocząć kopacz.