– Gniew Boży uderza niczym piorun – powiedział głośno. – Zło należy pienić w zarodku, topić we krwi bez wahania, inaczej znajdzie do ciebie dostęp i zostaniesz wydany na wieczne potępienie.
Marcus nic na to nie odpowiedział. W tej samej chwili na dziedziniec wpadł galopem jeździec, w czarnym, jakby tocharyjskim stroju, z zasłoniętą zawojem twarzą. Przed pawilonem ściągnął wodze koniowi i nie zsiadając, podał Gajuszowi nieduży lakowy tubus, po czym natychmiast zawrócił spienionego wierzchowca i wypadł przez bramę. Gajusz wyciągnął list, rzucił nań okiem i schował z powrotem.
– Książę Tsuomi oczekuje cię w Narze – oświadczył. – To dobrze. Widzisz ten pusty pal? – Wskazał ręką stojący nieco z boku słup. – Przygotowano go dla ciebie.
Marcus obrzucił Nipuańczyka zimnym spojrzeniem i zszedł na dziedziniec. Podążył prosto ku tkwiącym w ziemi słupom, patrząc z natężeniem w twarze umarłym. O dziwo, na żadnej nie widział śladów okropnego przecież cierpienia, tylko raczej coś na kształt smutku i dziwnego, zda się nieziemskiego ukojenia. Emanował z nich spokój ludzi pogodzonych z losem, a nawet w niewytłumaczalny sposób szczęśliwych. „Nigdy tego nie zrozumiem” – pomyślał. „Wszak koniec życia jest końcem wszystkiego, jeśli wierzyć Epikurowi”. Poglądy tego filozofa zawsze wydawały mu się najbliższe prawdy. Stąd oczekiwał po śmierci chłodnej pustki, stanu lodowatej nieświadomości, boskiej obojętności, słowem – nicości. Rozpięci wokół chrześcijanie nie sprawiali wrażenia pogrążających się w pustce, przerażonych oczekującą po tamtej stronie nicością. Czyżby w ostatnich chwilach widzieli coś, co tchnęło w ich twarze ten niebiański spokój?
Znalazł słup, na którym wisiał biskup Cyprian. Sędziwy starzec, o pobrużdżonej wiekiem i przeżyciami twarzy, wręcz promieniował łagodnością i spokojem. Kto wie, być może przebywał teraz w swoim Królestwie Bożym, które nie jest z tego świata? Marcus zapragnął pomodlić się za tego człowieka, ale nie wiedział, do których z bogów powinien przemówić – w żadnego właściwie nie wierzył. Postanowił więc zwrócić się wprost do zmarłego. „Niewiele jestem wart – mówił w myślach, patrząc na wiszącą nad nim twarz Cypriana, pogodną, prawie uśmiechniętą – i pewnie źle skończę, ale jedno mogę Ci obiecać: że prawdę Twoją przechowam i przekażę. Jeśli będzie komu...”
Uczuł na ramieniu dotknięcie – stanął przy nim Gajusz i wskazał na wysoki, dwukołowy wóz, podobny do rydwanu, zaprzężony w dwa niecierpliwie wierzgające konie. Woźnica z całych sił ściągał lejce. Marcus bez słowa wspiął się na wóz i stamtąd raz jeszcze spojrzał na wiszących chrześcijan. Woźnica puścił lejce i z łoskotem wypadli na gościniec. Wschodzące słońce miało kolor purpury.
Nara, stolica państwa Nipu, nie przypominała żadnego z miast tak greckich, jak i rzymskich, które zdarzyło mu się do tej pory zobaczyć w czasie wędrówki przez ziemie Imperium Romanum i jego zamorskie dominia. Grecy na przykład budowali swe miasta na planie przeważnie kolistym, z agorą jako punktem centralnym, przez co architektoniczny układ nabierał przyjemnej, łagodnej symetrii. Rzym zaś z kolei przypominał raczej zbieraninę bezładnie wyrzuconych na płaszczyznę klocków, które układały się jak popadło, mając w głębokiej pogardzie zasady geometrii i harmonii. Dopiero potem łączono poszczególne budowle nitkami ulic, czyniąc miasto zdatnym do zamieszkania. Takie w każdym razie Marcus odniósł wrażenie, gdy podziwiał panoramę Wiecznego Miasta ze schodów kapitolińskiej świątyni Jowisza. Podobnie było i w Calisji, śpiesznie i bez rzetelnego planu zbudowanej w czasach juliańskich na fundamentach rybacko-kupieckiej sklawińskiej osady.
Oba te rodzaje miast cechowała wielka różnorodność i architektoniczna wymyślność, ilustrująca gusty i smaki władców, bogatych obywateli czy też całych wspólnot, zawodowych lub religijnych. Wznoszono je z myślą o wygodzie mieszkańców, dla ucieszenia oczu patrzących, aby podkreślić świetność osiadłego ludu lub zachęcić do handlowania i zwiedzania. Każde, mimo że budowane przez pokolenia oddzielone od siebie setkami lat, miało własny, łatwo rozpoznawalny styl i charakter.
Tak też było i z Narą. Spoglądał na miasto z góry, ze szczytu wzgórza, na którym na chwilę przystanął wiozący go rydwan, i przeżywał bodaj czy nie największe z estetycznych zadziwień swego życia. Już sam ogólny kształt jawił się zgoła niezwykły: regularna, jakby odmierzona od liniału szachownica ulic, o jednakowej, znacznej szerokości, biegnących do siebie równolegle lub prostopadle, nigdy w skos czy koliście. Architektura naryjskich budowli nużyła oko nieznośną monotonią: przeważały zdecydowanie surowe, pozbawione wszelkich ozdób prostokątne, czasem piętrowe pawilony o płaskich dachach, stojące setkami identycznych prawie egzemplarzy wzdłuż ulic. Z powszechnej jednostajności wybijały się tylko cztery budynki, usytuowane w samym środku miasta, na przecięciu głównych arterii – wystawały ponad okoliczne pawilony dzięki swym stożkowatym dachom, ze śmiesznie zawiniętymi do góry okapami. Szczyt każdego wieńczył ogromny czarny krzyż. Marcus domyślał się w nich donatystycznych świątyń.
Wjechali pędem między pierwsze budynki. Kolejna różnica od razu rzuciła się Marcusowi w oczy: w przeciwieństwie do miast Zachodu tutejsze domy zdawały się wykonane wyłącznie z drewna, kamienna była co najwyżej podmurówka. I druga rzecz: brak koloru. Drewno można wszak wspaniale malować, ale szybko przejeżdżając rydwanem przez ulice Nary widział jeno szarość i biel; niektóre ściany, chyba te rozsuwane i służące za drzwi, wyglądały mu na kraty oklejone pergaminem czy też podobnym materiałem. Nie sprawiało to zbyt solidnego wrażenia.
Z ciekawością szukał wzrokiem mieszkańców, ale nie zauważył ich zbyt wielu. Tak samo szarzy lub biali, jak ich domostwa, przemykali płochliwie pod ścianami, ustępując z drogi licznym patrolom wojskowym, kroczącym ulicami we wszystkich, zda się, możliwych kierunkach. Prawie nie dostrzegał mężczyzn, a jeśli już – to przygarbionych, siwiutkich dziadków; wśród przechodniów przeważały kobiety, małe i skulone, niektóre z dziećmi na plecach. Pojawiały się i natychmiast znikały. Nikt z nikim nie rozmawiał, każdy szedł, truchtał właściwie, w swoją stronę, nie rozglądając się na boki. Ze zdziwieniem odnotował brak handlarzy, których pstrokaty i różnojęzyczny tłum zwykł wypełniać ulice miast Wschodu. Tu na ulicy nie działo się nic. Jedynym przejawem życia byli przemykający się jak szczury mieszkańcy i majestatycznie maszerujący żołnierze. „To miasto jest za ciche” – przeszło mu przez głowę. „Przypomina dom, w którym jest martwy człowiek”.
Jechali śpiesznie dalej, pośród tego milczącego miasta, w ciszy wypełnionej jedynie turkotem ich wozu i chrzęstem zbroi kroczących wojowników. Przemknęli obok świątyń i zatrzymali się przed piętrowym pawilonem, nieco większym i okazalszym od innych. Otaczał go potrójny szpaler żołnierzy, stojących w lekkim rozkroku z pochylonymi do przodu włóczniami, nieruchomych jak posągi. Woźnica, który w ciągu całej parogodzinnej jazdy nie odezwał się do niego ani słowem, wskazał mu trzonkiem bicza szerokie, wiodące do wnętrza pawilonu schody.
Wejściowe drzwi rozsunęły się ze skrzypiącym szurgotem i wyszedł z nich odziany w niebieską szatę człowiek, dość stary Nipuańczyk wsparty na długiej lasce. Przez może pół kwadry pilnie przypatrywał się stojącemu wciąż na wozie Marcusowi, potem skinął głową i gestem przywołał go do siebie. W tym momencie trzech żołnierzy, po jednym z każdego rzędu, odstąpiło na bok, otwierając w ten sposób wąskie przejście do schodów. Gdy Marcus dotarł do pierwszego stopnia, starzec zatrzymał go podniesioną laską. Poczuł czyjeś niewidoczne ręce, błyskawicznie obmacujące jego podróżną chlamidę. Potem pozwolono mu wejść dalej; starzec, nadal nie mówiąc ani słowa, pokazał mu końcem kija właściwy kierunek – miał iść w głąb pawilonu. Przeszedł kilka pokoi, każdy wielkości sporego atrium, zupełnie pustych, pozbawionych choćby najprostszych sprzętów. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest przy tym bacznie obserwowany przez ukryte za ścianami oczy. Dotarł wreszcie do pomieszczenia, z którego nie było już przejścia do następnej komnaty. Drzwi, którymi wszedł, zamknęły się za nim z ostrym trzaskiem. Został sam. Stał nieruchomo, gapiąc się na gołe ściany i próbując zgadnąć, o co właściwie tajemniczym gospodarzom pawilonu chodzi i jakie mogą mieć plany względem jego skromnej osoby. Ale nic sensownego nie zdołał wymyślić zajął się tedy liczeniem deszczułek na nieskazitelnie czystej, wypolerowanej do połysku podłodze.