Выбрать главу

– Wszystkie urlopy odwołane, Jarek! – krzyknął komendant.

Nadkomisarz zdjął dłoń z klamki i odwrócił się gwałtownie do zebranych.

– Wszystkie urlopy odwołane? – Pater zrobił minę podobną do tej, którą niedawno stroiła pani Marzenka, i zaczął syczeć. Jego głos załamywał się ze wściekłości. – A co my tu, w Gdańsku, mamy wspólnego z jakimś krakowskim Karolem Kotem i jakimś krakowskim mordercą naśladowcą? Wszystkie urlopy odwołane? Moi ludzie, Wieloch i Kulesza, nie wyjadą na wczasy ze swoimi rodzinami, bo w Krakowie nastąpiła reinkarnacja Karola Kota?

Cichowski szarpnął krawatem i całkiem go rozwiązał. Rozpiął kolejny guzik różowej koszuli. Obie te części garderoby dostał niedawno od swojego wnuczka na pięćdziesiąte urodziny i traktował je z wyjątkowym pietyzmem.

Jednak nie teraz. Skierował się do językoznawczyni i zabrał jej sprzed nosa kartkę. Podszedł do Patera, chwycił go za szyję i obrócił w stronę ściany. Drugą ręką przycisnął do ściany ową kartkę. Na jej brzegach była zaschnięta krew.

– Wiesz, czyja to krew? Dziewczyny z Krakowa, Andżeliki Janas – wysapał i owionął Patera nikotynowym oddechem. – A teraz czytaj to, kurwa! Na głos!

– I kto to wie prócz mnie? Wystarczy Krakowa. Idą wakacje. Pora pooddychać jodem. Tym razem bez atrakcji. Atrakcją będzie śmierć. Odezwę się po swojemu, możecie być pewni – przeczytał nadkomisarz.

– Czytaj czwarte zdanie! – warknął Cichowski.

– Pora pooddychać jodem.

– Jodem, rozumiesz, Jarek? – Cichowski puścił Patera i odwrócił się do okna. – On tego jodu nie kupi w aptece. Już wiesz, dlaczego żaden z pomorskich, żaden ze słupskich, koszalińskich, szczecińskich i gdańskich policjantów nie wyjedzie teraz na wakacje? Ale choćby wszyscy pojechali na Seszele, to ty i tak nigdzie nie pojedziesz, a wiesz dlaczego? Bo będziesz go szukał.

Komendant uderzył ręką w parapet tak mocno, że podskoczyły kwiatki i zabrzęczały talerzyki, które służyły za podstawki pod doniczki. Kraciaste podkolanówki profesor Prociw-Bury zadrżały.

– I ty go, kurwa, znajdziesz!

5

Naczelnik trzasnął drzwiami, wyszedł i w pokoju zaległa cisza. Cisza trwogi, niczym na Maracanie, gdy Urugwaj strzelił drugą bramkę Brazylii w finale mistrzostw świata w roku 1950 i dwieście tysięcy ludzi na trybunach zamarło w przerażeniu.

To była inna cisza niż ta, o której Pater marzył. Pragnął niebiańskiego spokoju na Folegandros. Z dala od zorganizowanej turystyki, hałaśliwych Skandynawów, Niemców i Rosjan. Z daleka od namolnych rodaków, którzy chcą się bratać z każdym, kto mówi po polsku. „Komu wydaje się”, Pater poprawił się w myślach, „że mówi po polsku”. Chciał być daleko od opasłych mężczyzn, którzy poruszają się w piekielnym hotelowym trójkącie, między basenem, barkiem i restauracją, z plastikowymi opaskami na nadgarstkach, upoważniającymi do korzystania z dobrodziejstw oferty all inclusive. Od tego wszystkiego Pater chciał uciec. Uciec wraz z Joanną.

Tymczasem cisza w pokoju zwiastowała klęskę podobną do tej, której doświadczyli ponad pół wieku temu canarinhos, nazywani wtedy zresztą inaczej. W jednej chwili Folegandros oddaliło się od Patera na niewyobrażalną odległość. Nadkomisarz, chcąc wstać, podniósł się zbyt gwałtownie i poczuł ból w żebrach. Z sykiem upadł na fotel. Marks i Prociw-Bury popatrzyli na niego z wyrzutem, jakby ten syk bólu był czymś niestosownym. Tylko Aleksandrowski nie zwrócił na to uwagi, ponieważ mocował się ze sznurkami aktówki, ozdobionej starym zaciekiem po wylanej kawie.

– Te cholerne sznurki – wściekał się Aleksandrowski, by po chwili wydać z siebie westchnienie ulgi: – No wreszcie… Sprawa wcale nie zaczyna się od zabójstwa w Krakowie. Zabójstwa, tak to nazwijmy, á la Kot.

Karol Kot… Pater przypomniał sobie, że kilka lat temu słyszał w radiu piosenkę jakiegoś polskiego zespołu o mordercy z Krakowa. Potem do studia zadzwoniła starsza, wyprowadzona z równowagi słuchaczka, która nie mogła zrozumieć, dlaczego na antenie pojawiają się artyści, których fascynuje przemoc. „Tego Kota”, skrzeczała do słuchawki, „to ja pamiętam. Chodziłyśmy wtedy całe w strachu. A jak się wyszło na ulicę, to się pod płaszcz wkładało tekturę albo aluminium, by obronić się w razie czego, to znaczy, w razie jak wampir zaatakuje”.

– Najpierw powiem – zabrał głos Aleksandrowski – jak ta sprawa w ogóle trafiła na moje biurko… Gdyby nie ja i moje historyczne zainteresowania, pewnie do dziś…

Pater skupił się na osie, która wleciała do pokoju. Jej gniewne bzyczenie bardziej go interesowało niż niepoślednia pewnie rola, jaką Aleksandrowski odegrał w tej zawikłanej sprawie. Bzyczenie owada narastało w głowie Patera i oddzielało go grubą ścianą od błyskotliwych wywodów i samozachwytów. Ta zapora nie była jednak na tyle gruba, aby wytłumić wszystko i przenieść Patera do wymarzonej krainy morza, skał, wina i oliwek. Dolatywały do niego strzępy zdań. „Jestem koordynatorem”. „Międzynarodowy projekt historyczny”. „Badanie modus operandi seryjnych morderców”.

Nagle przez ten nieszczelny filtr dobiegł zniecierpliwiony głos Prociw-Bury.

– Mam prośbę odnośnie do pańskiego modus narran-di - sapnęła z irytacją pani profesor. – Proszę pominąć swoje zasługi, które, jak wierzymy, są wiekopomne. Proszę pominąć też porządek pańskich działań, które doprowadziły pana do jakiegoś odkrycia. Proszę nam przedstawić tylko to, do czego pan doszedł dzięki swej żelaznej logice i ogromnej wiedzy. Ponieważ chodzi tu o seryjnego mordercę, proszę przedstawić nam serię jego zbrodni. Najlepiej w porządku chronologicznym.

– Tak jest, Jacek. – Marks nieoczekiwanie poparł języ-koznawczynię. – Mów wszystko od Adama i Ewy albo jak powiadali starożytni, od jajka, czyli od początku.

Paterowi jajko kojarzyło się tamtego dnia wyłącznie z grecką potrawą, o której opowiadała mu Joanna. Jajka w winie. Specjalność hotelu na Folegandros. Zajęty swoimi myślami, nie zauważył, że Aleksandrowski był najwyraźniej zbity z tropu. Przez pół minuty patrzył w milczeniu na Prociw-Bury. W jego spojrzeniu malowały się złość, bezradność i żal. Był bliski wybuchu. Językoznawczyni chuchała w szkła okularów, czyściła je niezbyt czystą chustką do nosa i uśmiechała się ironicznie. Kłótni zapobiegła osa, która ciężkim lotem ruszyła w stronę Aleksandrowskiego. Ten uderzył ją wierzchem dłoni mocno, a owad, odbity jak piłka, stuknął o szybę. Marks roześmiał się donośnie.

– No, dawaj, Jacek! – Klepnął go w ramię po przyjacielsku. – Wal po kolei. Zacznij od Katowic.

– Siódmego listopada – Aleksandrowski posłał pani profesor obrażone spojrzenie – siódmego listopada ubiegłego roku w Dąbrówce Małej, dzielnicy Katowic, zamordowano dwudziestotrzyletnią Annę Madziar. Została zatłuczona tępym narzędziem. Morderca następnie obnażył ofiarę i ułożył ją tak, by wyeksponować narządy płciowe… Identyczny mord został dokonany w Dąbrówce Małej czterdzieści dwa lata wcześniej, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym. – Pater usłyszał głos Aleksandrowskiego i poczuł, że znów zapada w letarg. – Zamordowana nazywała się Anna Mytzek. Była to pierwsza ofiara… Pierwsza ofiara… No może mi ktoś powie? Czyja pierwsza ofiara?

– Wampira Marchwickiego? – zapytała profesor Prociw-Bury.