Выбрать главу

– Tak jest! Dobrze! Odpowiedź na piątkę! – Aleksandrowski, odgrywając rolę nauczyciela stawiającego stopień pani profesor, wyraźnie się rozluźnił i rozpromienił. – Modus operandi w wypadku obu zabójstw, tego sprzed ponad czterdziestu laty i tego z ubiegłego roku, jest taki sam. Mało tego, w obu wypadkach imię ofiar jest to samo. Jest tylko poważna wątpliwość historyczna, czy Zdzisław Marchwicki rzeczywiście był „śląskim wampirem”, czy też został kozłem ofiarnym. Dla uproszczenia dalszego wykładu trzymajmy się jednak nazwiska „Marchwicki”.

Pater ocknął się i przypomniał sobie, że sprawie wampira grasującego po Górnym Śląsku i Zagłębiu nadano kryptonim „Anna”.

– Mało tego – ciągnął Aleksandrowski. – Ofiara Marchwickiego nazywała się Mytzek, ta dziewczyna – wskazał na zdjęcie, które wyjął z akt – Madziar. Obie na M…

– Oba nazwiska dwusylabowe – mruknął Pater.

– Dobrze, chłopcze! – Profesor Prociw-Bury uderzyła dłońmi w uda tak gwałtownie, że ponownie wprawiła w ruch wzór na podkolanówkach.

Marks zaśmiał się. Pater poczuł się, jakby był młodszy o dwadzieścia kilka lat i zdawał egzamin z gramatyki opisowej. Przypomniał sobie wymagającego, nieżyjącego już profesora, na którego pytania o argumenty i predykaty odpowiadał wtedy śpiewająco. Było to jedno z niewielu przyjemnych wspomnień, jakie Pater miał ze swojego nudnego studenckiego życia, dzielonego między koło naukowe a czytelnię.

– Szanowni państwo – Aleksandrowski był wniebowzięty zainteresowaniem, jakie wywołał – nie wszystko się zgadzało. Obie zbrodnie czymś się różniły… Naśladowca Marchwickiego pozostawił przy zwłokach Anny Madziar rysunek, którego nie było, że tak powiem, w oryginale. Ten oto rysunek… – Wykonał ruch ręką i na śliski laminat stołu narad pofrunęła kartka papieru.

Pater tępo patrzył na rysunek wykonany czerwonym atramentem. Autor nieudolnie naszkicował kontury ludzkiego ciała przepołowionego na wysokości brzucha. W tym miejscu rysownik postawił kilkanaście falistych kresek, ciągnących się w dół. Linie zwieńczone były kwiatostanami. Jakby jelita były łodygami. Rysunek okalał napis: „Nie ma święta bez pogrzebu”.

– A teraz następna zbrodnia. Pierwszy maja bieżącego roku. – Z uniesionym palcem i nastroszonymi nieco włosami Aleksandrowski przypominał teraz zapalonego naukowca, który poza swoją dziedziną świata nie widzi.

– Dokładnie tego dnia znaleziono w Warszawie siedemnastoletnią Weronikę Głuchowską. Brzuch zgwałconej dziewczyny był rozpruty i wylewały się z niego wnętrzności. Obok ciała leżał śrubokręt…

– Straszne! – Potężnym ciałem pani profesor wstrząsnął dreszcz – To musiał być potworny widok…

– Taki sam potworny widok – Aleksandrowski ściszył głos do szeptu, czym ponownie przykuł uwagę słuchaczy – wstrząsnął mieszkańcami Warszawy tego samego dnia, lecz czterdzieści dwa lata wcześniej, pierwszego maja 1965 roku. Tego dnia zostały znalezione zwłoki siedemnastoletniej Marii Gałązki. Dziewczyna została zgwałcona i rozcięta. Zbrodni tej dokonał seryjny morderca, niejaki Lucjan Staniak, zwany „Czerwonym Pająkiem”. Był on domorosłym malarzem, a jeden z jego obrazów przedstawiał wypatroszoną kobietę, z której brzucha wyrastają kwiaty. Obok był napis: „Nie ma święta bez pogrzebu”…

– Zaraz, zaraz, bo się pogubię. – Pani profesor była wyraźnie zainteresowana całą historią. – W listopadzie minionego roku mamy zbrodnię imitację á la Marchwicki, a w maju bieżącego roku mamy zbrodnię imitację á la Staniak, tak? Czyżby ich obu dokonał ten sam morderca naśladowca?

– To nie ulega wątpliwości – uśmiechnął się triumfalnie Aleksandrowski.

– A na jakiej podstawie tak pan sądzi? Tylko dlatego, że imitacja jest istotą obu zbrodni? To trochę za mało, aby stawiać tak śmiałą hipotezę… Może jest dwóch morderców, Marchwicki bis i Staniak bis?

– I tu wracamy do tej kartki. – Prelegent klepnął w kawałek papieru, na którym z rozciętego brzucha wylewały się jelita łodygi. – Jak państwo pamiętają, zostawił ją przy zwłokach, że zacytuję tu panią profesor, Marchwicki bis. Bazgroły te są niejako odsyłaczem do Staniaka, który ponad czterdzieści lat wcześniej namalował bohomaz o identycznej tematyce: kobieta z kwiatami wyrastającymi z jelit i tym samym napisem. A teraz – Aleksandrowski zawiesił głos i uniósł palec – moja hipoteza. Wyobraziłem sobie naśladowcę polskich seryjnych morderców, który przy każdym ciele zostawia trop do innego zbrodniarza. Naśladowca w listopadzie w Katowicach zabija á la Marchwicki, a poprzez pozostawiony na miejscu zbrodni rysunek á la Staniak daje policji wskazówkę: „Następny mord popełnię jak Staniak”. Po czym go rzeczywiście popełnia, w maju, w Warszawie.

– I co dalej? – Pani profesor aż podskoczyła. – A w Warszawie był jakiś list? Jakiś kolejny odsyłacz?

– Co tym razem? – Paterowi z trudem udało się ukryć ironię w głosie. – Mozaika z fragmentów roztrzaskanego mózgu? Na kartce?

– Nie. To nie był mózg. – Aleksandrowski pokręcił głową i położył na stół kolejne zdjęcie.

– O, ja pierdzielę… – Marks spojrzał surowo na Patera, który zaczerwienił się jak uczniak złapany na oglądaniu pornografii.

Na kartce w kratkę formatu A4 odciśnięty był kształt przypominający dwa pionowo umieszczone półksiężyce. Pater przełknął ślinę. Nie, to nie były półksiężyce. To były odciśnięte usta.

– To jest krew, prawda? – zapytał szeptem Aleksandrowskiego.

– Tak, krew Weroniki Głuchowskiej z Warszawy…

– Chce pan powiedzieć, że zabójca dziewczynę zgwałcił, potem rozpruł śrubokrętem, a potem… zanurzył usta w jej krwi i zrobił na kartce ich odcisk? – zapytał Pater.

– Tak najprawdopodobniej było. – Aleksandrowski zasępił się na kilka sekund. – A teraz krótkie podsumowanie. Najpierw morderca zabija á la Marchwicki i na miejscu zbrodni pozostawia rysunek kwiatów jelit i idiotyczny tekst á la Staniak „Nie ma święta bez pogrzebu”. Potem zabija á la Staniak i zostawia krwawy odcisk ust á la… - Tu Aleksandrowski zawiesił głos i wyciągnął pożółkłą kartkę gęsto zapisaną pismem maszynowym. – Wiecie á la kto?

W pełnej napięcia ciszy słychać było, jak osa tłucze się wściekle o szybę.

– Á la Karol Kot – Aleksandrowski odpowiedział sam sobie z triumfalnym uśmiechem. – Wiecie, co Kot mówił w czasie śledztwa? – Machnął pożółkłą kartką. – Powiedział tak: „Lubiłem pić ciepłą krew i zabijałem jak nikt inny z Krakowa”. A zatem nasz naśladowca zabił w Warszawie á la Staniak i dał wskazówkę: „A teraz zabiję jak Karol Kot”. I zrobił to. Kilka dni temu. W Krakowie. Na Sobieskiego. Zakłuł Andżelikę Janas w stylu Karola Kota.

– A po morderstwie wzorowanym na Kocie – Pater znów się ożywił – zostawił jakiś odsyłacz do kolejnego mordercy?

– Nie, w Krakowie naśladowca Kota nie zostawił już żadnej kartki. Przysłał dopiero ten list o potrzebie oddychania jodem. Na liście jest krew Andżeliki Janas.

Przyznaje się w nim do zabójstwa w Krakowie, czyli pośrednio do wszystkich trzech morderstw… Ale w Krakowie przy zwłokach niczego nie zostawił…

– Może wtedy w Krakowie ktoś go spłoszył? – Pater mówił jakby do siebie. – A może nie jest dobrze zorganizowany i skończyły mu się pomysły?

– Nie, Jarek – wtrącił się Marks. – To już moja działka. Posłuchaj tego listu – odczytał kartkę pozostawioną przez Cichowskiego. – „I kto to wie prócz mnie? Wystarczy Krakowa. Idą wakacje. Pora pooddychać jodem. Tym razem bez atrakcji. Atrakcją będzie śmierć. Odezwę się po swojemu, możecie być pewni”. Zabójca jest pewny siebie, świetnie zorganizowany, nie zostawia śladów, a w dodatku zapowiada w liście, że nie będzie atrakcji. Można to rozumieć tak, że tym razem nie będzie żadnej podpowiedzi.