Spojrzała z rozpaczą w dumną twarz tego, który siedział naprzeciw. Wpatrywała się w jego oczy, jakby się chciała w nich utopić.
- Wydaje mi się, że już mówiłam kilka razy: kocham pana i chcę do pana należeć. Zapomniał pan o naszym spotkaniu w ogrodzie zoologicznym? Chciałam zostać pańską kochanką nawet przed ślubem z Erykiem. Napisałam też o tym w liście...
- Trudno mi w to wszystko uwierzyć, Anielko. John Sutton twierdzi, że Władysław ponownie został pani kochankiem i że widział go wychodzącego z pani pokoju.
Znużona kobieta osunęła się na oparcie krzesła, cofnęła ręce z dłoni Aida i zamknęła oczy.
- Jeśli woli pan wierzyć temu podłemu kłamcy, to proszę bardzo. W takim razie sądzę, że nie mamy o czym rozmawiać... Proszę mnie zostawić losowi, jakikolwiek by miał być, i więcej o tym nie rozmawiajmy!
Wykonała ruch, jakby chciała wstać, ale Aldo, pochylając się w jej stronę, powstrzymał ją mocnym uściskiem dłoni.
- Ależ nie, będziemy rozmawiać! Nie sądzi pani chyba, że przebyłem taki szmat drogi, aby odejść z niczym? Gdyby nawet istniała tylko niewielka szansa, też spróbuję pani pomóc. A po odzyskaniu wolności zrobi pani z niej dowolny użytek. Czy jest takie miejsce, w którym, jak pani przypuszcza, mógłbym znaleźć Władysława? Może wrócił do Polski?
- Nie. Jestem pewna, że nadal jest w Anglii, gdyż uśmiercenie mego małżonka nie kończyło jego misji. Ale jeśli dam panu pewien adres, czy przysięgnie mi pan, że nie powie o tym ani mojemu ojcu, ani nikomu z policji, ani nawet mojemu adwokatowi?
- Nic nikomu nie powiem. Ma pani na to moje słowo.
- Czy będzie pan działać sam?
- Niekoniecznie. Ma pani coś przeciw Adalbertowi Vidal-Pellicorne'owi? Przecież już pani pomagał.
- Ten trochę postrzelony egiptolog? To on też jest tutaj?... - Uśmiechnęła się. - Jeśli chce panu pomóc, tym lepiej; okazał się dobrym przyjacielem w czasie tego okropnego ślubu, a Władysław go nie zna. Najlepiej by było, gdyby udało się panu uprowadzić Władysława, tak aby się wydawało, że ma pan z nim jakieś osobiste porachunki. Może wtedy uniknęłabym zemsty ze strony jego przyjaciół.
- Najlepiej by było, gdyby schwytała go policja, nawet przy udziale sir Desmonda. Ale proszę się nie niepokoić. Rozumiem, o co pani chodzi. Będę działał w taki sposób, aby nie znalazła się pani w niebezpieczeństwie. Dokąd mam się udać?
- Do Shadwell. To są przedmieścia Londynu. Przy Mercer Street jest polski kościół. Zakrystianinem jest tam przyjaciel Władysława. Jedyny, o którym mi wspominał. Z pewnością również jedyny, którego Scotland Yard nigdy by nie podejrzewał, bo to święty człowiek. Władysław powiedział mi o nim na wypadek, gdybym musiała się pilnie skontaktować lub znalazła, się w niebezpieczeństwie.
- Myślał o tym, aby zapewnić pani schronienie? - powiedział Aldo z nieukrywaną pogardą.
- Nawet wtedy, gdy mnie szantażował, nie przestawał powtarzać, że mnie kocha i chce być ze mną.
- Ale nie chciał umrzeć zamiast pani!... Cudownie! Cóż za wielkie serce! A według pani, na co teraz czeka, zamiast ruszyć z pomocą? Na proces? Nawet nie wpadł na pomysł, aby wysłać na policję list, choćby anonimowy, z informacją, że jest pani niewinna. Zbyt się obawiał, że nadawca zostanie odnaleziony? Nie tylko jest mordercą, ale i tchórzem!
Trzask otwieranych drzwi powiedział im, że nadchodzi strażniczka. Czas widzenia minął. Morosini musiał odejść. Nie próbował przedłużać spotkania.
Podniósł się i ucałował dłoń kobiety.
- Poruszę niebo i ziemię, żeby pani pomóc. Proszę się nie niepokoić.
- Niech mi pan tylko powie, że mnie kocha.
- Czyż pani tego nie wie? Kocham panią, Anielko, i uratuję! A jak nazywa się ten zakrystianin?
- Dąbrowski, Stefan Dąbrowski.
* * *
Shadwell stanowiło, w pewnym stopniu, pamiątkę po morskim imperium Anglii. Można się było cieszyć wspaniałym widokiem na ruch rzeczny, a poza tym otwarto tutaj, kilka miesięcy wcześniej, King Edward Memoriał Park, w którym znajdował się pomnik poświęcony wielkim marynarzom, takim jak sir Martin Frobisher, sir Hugh Willoughby i wielu innych, przemierzającym w XVI wieku morza i oceany ku chwale swojego kraju. Wszystko to dodawało pewnej szlachetności tej raczej spokojnej dzielnicy.
Mercer Street była krótka, a polski kościół raczej niewielki. Po wejściu do niego Morosini zmówił modlitwę, co pozwoliło mu rozejrzeć się po wnętrzu. Na szczęście było pusto. Znajdował się tu jedynie jasnowłosy, tęgi mężczyzna w zniszczonym, czarnym ubraniu, który zbierał resztki świec i kawałki wosku z jednej z tac przed figurką Najświętszej Panienki.
Domyślając się, że właśnie jego szuka, Aldo wyposażony w największą świecę, jaką udało mu się znaleźć, zbliżył się do ołtarza. Zapalił knot, nabił świecę na środkowe ostrze i przez chwilę milczał. Zakrystianin, odwrócony plecami, nie zwracał na Morosiniego najmniejszej uwagi, kontynuując pracę.
W końcu Aldo go zagadnął.
- Czy pan Stefan Dąbrowski? - zapytał po francusku.
Mężczyzna się odwrócił. Aldo przyglądał się jego potężnej posturze.
Spojrzenie brązowych oczu było dumne, szczere i spokojne.
Odpowiedział w tym samym języku.
- Tak, to ja. A kim pan jest?
- Moje nazwisko nic panu nie powie. Nazywam się Aldo Morosini, jestem wenecjaninem i antykwariuszem. Chciałbym z panem porozmawiać na osobności, aby nikt nie mógł nas usłyszeć.
- Możemy zostać tutaj. Nie ma tu nikogo z wyjątkiem tej, która może usłyszeć wszystko, ale niczego nie powtórzy - dodał, kłaniając się w stronę figury.
- Ma pan rację, szczególnie że w takiej obecności liczy się tylko szczerość. Powiem więc prosto z mostu: chciałbym zobaczyć się ze Stanisławem Rasockim, którego prawdziwe nazwisko brzmi Władysław Wosiński. Powiedziano mi, że pan go zna, więc proszę nie zaprzeczać, bo byłoby to kłamstwem.
- Rzeczywiście, znam go. Czego pan od niego chce?
- Chcę z nim tylko porozmawiać.
- A o czym?
- Jeśli pan pozwoli, ta sprawa dotyczy tylko nas obu.
- Kto pana do mnie skierował?
Pytania i odpowiedzi następowały z dużą prędkością. Aldo pomyślał, że ten młody człowiek wyglądający na bardzo spokojnego, był twardszy, niż można by go o to podejrzewać. Zerknąwszy szybko w stronę Madonny, jakby chciał ją przeprosić za kłamstwa, które będzie musiał wypowiedzieć, Aldo uśmiechnął się do Dąbrowskiego jak grzeczne dziecko.
- Pewien Polak, który pracuje w biurze poselstwa przy Portland Place. Ale równie dobrze mogłem się zwrócić do kogokolwiek z tej dzielnicy. Wszyscy pańscy rodacy z Londynu, a nie ma ich zbyt wielu, znają ten kościół, wikariusza i zakrystianina, bo to jedyny polski kościół. Jeśli się kogoś szuka, to z pewnością najlepsze miejsce, by o niego tutaj zapytać. Czy więc powie mi pan, gdzie znajdę Władysława?
- Czy jest pan jednym z jego przyjaciół?
- Powiedzmy, że mamy wspólnych przyjaciół, ale spotkałem go ostatniej wiosny w Wilanowie. Czy mam go opisać?
- Nie ma takiej potrzeby. Jeśli chce pan się z nim spotkać, musi pan pojechać do Warszawy. Wyjechał do Polski. Dobranoc!
Zdumiony Morosini uniósł brew, gdyż nie spodziewał się takiej odpowiedzi. - To wszystko?
- Tak. Jeśli pan pozwoli, muszę przygotować następną mszę.
- Tak po prostu wyjechał? A kiedy wraca?
- Z całym szacunkiem, proszę pana, niech pan nie zadaje głupich pytań. Dlaczego miałby wracać?
Odwrócił się i chciał się oddalić w stronę zakrystii, ale Aldo powstrzymał go mocnym uściskiem dłoni. Miał zamiar zakończyć te gierki słowne. Trzeba było działać stanowczo.