Aldo zbliżył się do drzwi obok, ostrożnie, lecz stanowczo chwycił za klamkę i uchylił je nieco. Tylko na tyle, by dostrzec męskie stopy spoczywające na pufie z brązowego aksamitu. Chciał właśnie rozewrzeć drzwi nieco szerzej, gdy nagle, coś wzmogło jego czujność, drugie wejście otworzyło się gwałtownie i prawie natychmiast dał się słyszeć męski głos:
- Nie ma pan zamiaru iść spać? Jest odpływ, tej nocy nic z tego nie będzie.
- Jestem ciekaw, czy w ogóle kiedyś to nastąpi. Czekam już kilka tygodni! - mruknął inny męski głos, z wyraźnym akcentem środkowoeuropejskim. - Najwyższy czas, żeby się pospieszyć. Dzisiejsza wieczorna wizyta bardzo mnie zaniepokoiła.
- Masz rację. Muszę jutro rano pojechać do Londynu i zbadać, jak się sprawy mają... Mieliśmy pecha, że teraz wydarzyła się ta historia z handlem opium i to zabójstwo jubilera, którym Pałac Buckingham bardzo się interesuje. Cała policja została postawiona na nogi, więc moment nie jest najlepszy na handel bronią.
- Możliwe, ale nie chcę już się tutaj ukrywać. Szuka mnie ten Włoch i jeśli znalazł Dąbrowskiego, to może również trafić do mnie.
- Dąbrowski wie, co robi, i jest pewien, że nie był śledzony.
Ukryty w ciemnym kącie Aldo pogratulował w myślach Teobaldowi, który tak dobrze się spisał.
- Jednak - kontynuował głos po angielsku - trzeba podjąć środki ostrożności. Porozmawiam z panem Simpsonem, aby znalazł nową kryjówkę do czasu pańskiego wyjazdu. Nie wiem, czy będzie równie pewna jak ta tutaj, ale zrobimy, co w naszej mocy. A teraz niech pan kładzie się spać. Ja też idę się położyć.
Po wyjściu rozmówcy człowiek, co do którego Morosini miał prawie całkowitą pewność, że jest Władysławem, westchnął głęboko, wstał, zgasił lampę i ruszył w kierunku Aida, który cofnął się w stronę okna, ale nie miał czasu, by schować się za zasłonę. Pokój zalało światło. Szybkim ruchem Aldo wyciągnął rewolwer i wycelował go w stronę zbliżającej się postaci, którą rzeczywiście okazał się Władysław.
- Dobry wieczór - powiedział tak spokojnie, jakby spotkał znajomego na rogu ulicy.
Młody człowiek drgnął, spoglądając z zaskoczeniem na wysoką postać nieznajomego, którego jasnoniebieskie oczy zdawały się przygważdżać go na miejscu.
- Kim pan jest?
- Włochem, o którym panu przed chwilą wspomniano. Ten pański zakrystianin był jednak śledzony, chociaż się tego nie domyślił.
Mówiąc to wszystko, Aldo myślał jednocześnie, że student anarchista nie zmienił się tak bardzo od czasu, gdy widział go w parku w Wilanowie: nadal był śniady, miał marzycielski wyraz twarzy, nieco zwichrzone włosy i ślad kilkudniowego zarostu. Nie było w nim niczego takiego, co mogłoby wytłumaczyć miłość, która skłoniła tę uroczą dziewczynę do popełnienia morderstwa.
- Czego pan chce? - zapytał Władysław.
- Chyba się pan domyśla. Żeby wyciągnął pan Anielkę z tej sytuacji, w której znalazła się z pana powodu. Jestem gotów ofiarować za to pieniądze i pomóc wrócić panu do Polski.
- Na niczym nie zależy mi bardziej, jak na wyjeździe. Ale kto twierdzi, że to z mojego powodu Anielka jest w tej trudnej sytuacji? Sama się w to wpakowała!
- Czyżby? To co pan robił u niej w domu? O ile wiem, to nie ona sprowadziła pana z Polski!
- To prawda. Prosiłem ją tylko, by pomogła mi w pewnych sprawach... Ale, czy nie mógłby pan opuścić pistoletu? Chyba nie chce mnie pan zabić?
- Chwilowo tego nie planuję, bo jest pan więcej wart żywy niż martwy. Niech więc zostanie tak, jak jest. Proszę mi opowiedzieć o tych pewnych sprawach, w których zgodziła się panu pomóc, gdyż pan ją podobno szantażował, czyż nie?
- Trochę... Cel uświęca środki, a my potrzebujemy pieniędzy i broni. Okazja była wprost wymarzona: moja piękna przyjaciółka wychodząca za mąż za najpotężniejszego w Europie handlarza bronią.
- Po co, u diabła, tak bardzo potrzebujecie tej broni? O ile wiem, Polska to wolny kraj!
- Tak pan uważa? Od razu widać, że nie zna pan sławnego marszałka Piłsudskiego, naszego bohatera narodowego. Zastanawiam się, co Włoch może wiedzieć o polskich sprawach.
- Wystarczająco, aby wiedzieć, że wspomniany przez pana Piłsudski nie jest już u władzy...
- Ale powróci, bo wszystkie sprawy kręcą się wokół niego. Pan powiada, że Polska jest wolna! Niech pan sobie wbije do głowy, że Piłsudski to nikt inny tylko dyktator, a my nie chcemy dyktatora. Nawet jeśli jest Polakiem!
- To czego chcecie, pan i pana przyjaciele anarchiści? Rewolucji jak w Rosji?
- To nie pana sprawa. W każdym razie, co do lady Ferrals, nie zamierzam brać na siebie odpowiedzialności za śmierć jej męża. Nie mam z tym nic wspólnego!
- I pewnie dlatego uciekł pan z domu, gdy tylko on osunął się na ziemię?
- Proszę postawić się na moim miejscu! Domyśliłem się, że zaraz zjawi się policja i zostanę aresztowany.
- Ale nie zapomniał pan zabrać ze sobą klejnotów lady Ferrals?
- Niczego nie ukradłem. Sama mi je dała, abym je spieniężył.
Morosiniego zaczęło mdlić od tych opowieści, lecz nie mógł się powstrzymać od szyderczego śmiechu, myśląc o tym, że Wanda uważała tego chłopaka niemal za świętego. Rycerz! Legendarny wielbiciel! Cóż za groteska!
- Trudno uwierzyć, że Anielka była tak głupia, myśląc, że ją pan kocha.
Spięta twarz chłopaka złagodniała.
- Ale to prawda. Kochałem ją do szaleństwa i sądzę, że nadal ją kocham. Ale nie aż tak, abym dał się za nią powiesić.
- Woli pan zatem, żeby to ona została powieszona? Sądzi pan, że zabiła?
Władysław przeciągnął drżącą ręką po zwichrzonych włosach.
- Może. Nie wiem. Brytyjski sąd musi jej to udowodnić.
- A ja sądzę, że brytyjski sąd z większą łatwością udowodniłby pańską winę. Jeśli chce pan znać moją opinię, to uważam pana za tchórza.
- Zabraniam panu mnie obrażać. Gdybym miał choć jedną szansę, by ją uratować, nie narażając życia, zrobiłbym to.
- Właśnie chcę dać panu taką szansę! W zamian za pewną sumę pieniędzy spisze pan swoje zeznanie, które zostanie przekazane policji po naszym wyjeździe. Wywiozę pana z Anglii, zapewniając fałszywą tożsamość, a później powrócę.
- Ale co miałbym zeznać? Że go otrułem?
- Oczywiście. Jestem o tym święcie przekonany.
- Chyba pan zwariował! Tak jak ja zwariowałem, gdy zdecydowałem się wejść do tego przeklętego domu przy Grosvenor Square. Nie wyobraża pan sobie, jaka atmosfera tam panowała! W powietrzu wisiała nienawiść. Było nas trzech, pragnęliśmy tej samej kobiety, a ona bawiła się nami...
- Ale, o ile mi wiadomo, to właśnie pana obdarzyła swoimi względami? - powiedział Morosini lodowatym tonem, któremu odpowiedział gorzki śmiech Władysława.
- To prawda. Przez jakiś czas uprawialiśmy nasze gierki jak za warszawskich czasów, ale czułem, że się zmieniła. Tam mnie kochała. Tutaj chciała, abym uwolnił ją od człowieka, którego nienawidziła. Ale to nie ja to uczyniłem.