Nicole nie przejęła się słowami Franceski, choć odniosła wrażenie, że Włoszka wypowiada jej wojnę. We właściwym czasie spytam ją o ten wywiad, pomyślała Nicole, uśmiechając się do siebie. Kto wie, może nawet spytam, czy uwodzenie żonatych męiżczyzn dowodzi jej kobiecości?
Czterdziestominutowa jazda z hotelu do Willi Hadriana, w której odbywał się bal, przebiegła w zupełnej ciszy. Drugim pasażerem taksówki był Hiro Yamanaka, najbardziej małomówny ze wszystkich kosmonautów. Dwa miesiące wcześniej wywiad z Yamanaką doprowadził Franceskę Sabatini do rozpaczy. Po dziesięciu minutach pytań Francesca wydusiła z Japończyka dwa, najwyżej trzy słowa. Wreszcie zapytała Hiro, czy prawdą jest plotka, że nie jest człowiekiem, lecz androidem.
— Co proszę? — nie zrozumiał Yamanaka.
— Czy jest pan androidem? — powtórzyła Francesca ze złośliwym uśmiechem.
— Nie — z pokerową twarzą odparł Japończyk i zamilkł.
Samochód zjechał z głównej drogi prowadzącej z Rzymu do Tivoli. Musiał zwolnić z powodu dużego natężenia ruchu.
Gdy zatrzymali się przed wejściem, Nicole wzięła głęboki oddech. Przez przyciemnioną szybę dojrzała tłum fotografów i dziennikarzy rzucających się na każdego gościa. Drzwi otworzyły się automatycznie, więc Nicole otuliła się płaszczem i wysiadła, uważając przy tym na swoje szpilki.
— Kto to jest? — usłyszała nad uchem.
— Franco, chodź szybko, to dziewczyna z Newtona. Des Jardins.
Zaczęły błyskać flesze, ktoś bił brawo. Jakiś elegancko ubrany Włoch zbliżył się do Nicole i wziął ją pod rękę. Dziennikarze przepychali się jeden przez drugiego, a Nicole miała wrażenie, że zadają jej sto pytań naraz.
— Dlaczego w wywiadach nie chce pani rozmawiać o życiu prywatnym?
— Proszę rozpiąć płaszcz, chcemy sfotografować pani suknię.
— Jest pani lekarzem. Czy inni kosmonauci mają do pani zaufanie?
— Proszę się zatrzymać i uśmiechnąć. Nie tak, weselej.
— Co pani sądzi o Francesce Sabatini?
Nicole milczała, a ochroniarze otoczyli ją i utorowali drogę do elektrycznego wózka. Powoli ruszył pod górę, zostawiając w tyle tłum dziennikarzy. Obok Nicole siedziała sympatyczna Włoszka, która po angielsku tłumaczyła, gdzie są i dokąd jadą.
Hadrian, sprawujący rządy nad Rzymem pomiędzy 117 a 138 rokiem przed narodzeniem Chrystusa, zbudował tę posiadłość zwaną Willą Hadriana — na własny użytek. Jej architektura łączyła wszystkie znane mu style architektury, z którymi cesarz zaznajomił się podczas wypraw do odległych prowincji. Swój pałac zaprojektował samodzielnie i kazał go wznieść u stóp wzgórz Tiburu.
Pozbawione dachów ruiny ukazywały jedynie cząstkę swej dawnej świetności, ale w oddali widać było już światła pałacu.
Ten człowiek umarł ponad dwa tysiące lat temu, myślała Nicole, i był jednym z najmądrzejszych ludzi na świecie, żołnierzem, zarządcą i włada! wieloma językami. Przez prawie całe życie był samotny, a jego jedyna romantyczna przygoda zakończyła się tragicznie…
Wózek zatrzymał się na końcu krótkiej alejki. Włoszka kończyła swój monolog: — Na cześć Pax Romana, pokoju zawartego ponad dwa tysiące lat temu, rząd Włoch postanowił wybudować replikę teatru Hadriana, czyli ruin, które minęliśmy na samym początku. Celem rekonstrukcji było ukazanie wnętrza Willi tak, jak prezentowało się ono za czasów cesarza. Budowę ukończono w 2193 roku i od tamtej pory odbywają się tu wszystkie uroczystości państwowe.
Gości przywitał młody, przystojny, dobrze ubrany Włoch i przez komnatę Filozofów zaprowadził ich do teatru, gdzie przed wejściem ochroniarze dokonywali rutynowej kontroli.
Nicole była zachwycona wnętrzem. Budynek był owalny, miał około czterdziestu metrów średnicy. Na środku jeziorka znajdowała się wyspa, na której stał pałac z portykiem i kolumnami, otoczony dużym ogrodem. Nad wodą i portykiem nie było dachu, co dawało cudowne poczucie wolności. Goście przechadzali się wokół budynku, pijąc wino i rozmawiając. Roboty pełniące rolę kelnerów jeździły tam i z powrotem z tacami uginającymi się od szampana i win. Po drugiej stronie mostków łączących wyspę z ogrodem Nicole dostrzegła grupę ludzi ubranych na biało, przygotowujących zimny bufet.
Szybkim krokiem podeszła do niej tleniona blondynka w towarzystwie łysego pana w staroświeckich okularach.
— O, madame des Jardins — powiedział mężczyzna przyspieszając kroku. — Musimy z panią porozmawiać, moja żona jest pani wielbicielką. Chodź, Cecylio — zwrócił się do żony — mam ją.
Nicole westchnęła i z trudem się uśmiechnęła. To będzie jedno z tych koszmarnych przyjęć, które mogą się przyśnić, pomyślała.
Nareszcie, ucieszyła się kiedy w końcu odeszli. Może teruz będę mieć choć chwilę spokoju. Siedziała sama w kącie jednej z sal teatru, tyłem do drzwi. Właśnie skończyła jeść kanapkę i popijała ją winem.
Westchnęła, starając przypomnieć sobie choć połowę tych wszystkich ludzi, których poznała w ciągu ostatniej godziny. Traktowano ją jak wspaniałe zdjęcie, które podawano sobie z rąk do rąk. Obejmowano ją, całowano, szczypano, flirtowano z nią (robiły to także kobiety), a jakiś Szwed, właściciel stoczni, zaprosił ją do swojego „zamku” pod Goteborgiem. Nicole prawie wcale z nimi nie rozmawiała. Od wymuszonego uśmiechu drętwiała jej twarz, a po winie i koktajlach szumiało jej w głowie.
— Otóż to — usłyszała za sobą znajomy głos. — Tak jak tu stoję, jestem pewien, że osobą, którą widzę w białej sukni, jest nie kto inny jak sama królowa śniegu, madame Nicole des Jardins. — Nicole obejrzała się i zobaczyła Richarda Wakefielda, który usiłował do niej podejść. Odepchnął się od stołu, przytrzymał się krzesła i omal nie usiadł Nicole na kolanach.
— Przepraszam — powiedział z promiennym uśmiechem, usiłując się podnieść. — Obawiam się, że za dużo wypiłem. W trzymanym w prawej ręce kieliszku była jeszcze resztka alkoholu, którą Wakefield wypił jednym haustem. — A teraz rzekł mrugając znacząco — o ile nie ma pani nic przeciwko temu, prześpię się aż do pokazów z delfinami.
Nicole zaczęła się śmiać, bo Wakefield ciężko upadł na blat stołu i udając, że śpi, zaczął przeraźliwie chrapać. Nicole trąciła go w ramię.
— Przyjacielu, czy zanim stracisz przytomność, mógłbyś mi coś powiedzieć o tych delfinach? — spytała.
Richard z wielkim trudem usiadł na krześle i przetarł oczy.
— Więc pani nic nie wie? Pani, która zna wszystkie regulaminy i wszystkie procedury? To niemożliwe.
Nicole dopiła swoje wino.
— Ależ Wakefield, o czym pan mówi?
Richard otworzył jedno z okien i wystawił przez nie rękę wskazując na otaczającą budynek fosę.
— Wielki doktor Luigi Bardolini przybył do nas ze swoimi delfinami. Za jakieś piętnaście minut Francesca ma zapowiedzieć jego występ. — Wakefield spojrzał na Nicole nieobecnym wzrokiem. — Dzisiejszej nocy Bardolini udowodni — krzyczał że jego delfiny bez trudu potrafią zdać egzaminy na studia!
Nicole zrobiła krok w tył i krytycznie przyjrzała się swemu towarzyszowi. On naprawdę jest pijany, pomyślała. Może także nie czuje się tu dobrze…
Richard wyglądał teraz przez okno.
— Świetny bal, prawda? — powiedziała Nicole podchwytliwie. — Skąd oni wzięli tyle…
— To dlatego! — przerwał jej Wakefield, waląc pięścią w stół. — To dlatego to miejsce wydało mi się tak znajome! Spojrzał na Nicole, która patrzyła na niego z niejakim zdziwieniem sądząc, że zwariował. — To miniaturowy Rama, nie widzisz? — powiedział i podskoczył, bo taką radość sprawiło mu własne odkrycie. — Woda dookoła budynku to Morze Cylindryczne, portyk to Równina Środkowa, a my, moja droga, siedzimy w Nowym Jorku. A czego dowodzi ta zbieżność?! krzyczał. — Czego dowodzi fakt, że ziemscy architekci dwa tysiące lat temu wybudowali coś, co oparte jest na tych samych wzorach co Rama? Przypadek? Podobieństwo kulturowe? Z pewnością nie! Matematyka — oznajmił dobitnie. Twarz Nicole wciąż wyrażała zdziwienie. — Matematyka — powtórzył Wakefield. — To ona jest kluczem do wszystkiego. Ramowie na pewno nie przypominają nas pod względem fizycznym, bo ich ewolucja przebiegała w innych warunkach. Ale i dla nich, i dla Rzymian zasady matematyki były takie same!