— A ty? — spytała, zwracając się do Maxwella.
Pokręcił głową.
— Dopiero za kilka dni będę mógł poważnie się nad tym zastanowić — rzekł. — Na razie próbuję nie zaprzątać sobie tym głowy. Prawdę mówiąc, sama myśl o tym po prostu mnie paraliżuje. Dajmy temu spokój. Jest wieczór, siedzę tu z piękną dziewczyną, dwoma starymi przyjaciółmi i wielkim kocurem. Mamy butelkę do opróżnienia. Potem trzeba będzie coś zjeść.
Uśmiechnął się do niej. W odpowiedzi wzruszyła ramionami.
— Nigdy nie spotkałam tak zwariowanej paczki — mruknęła. — Mam nadzieję, że będzie to miły wieczór.
— Już jest miły — stwierdził Oop. — Mówcie, co chcecie, ale ta wasza cywilizacja wykazuje kolosalny postęp w stosunku do czasów najdawniejszych. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu, kiedy ekipa z Czasu porwała mnie dokładnie w momencie, kiedy moi kochani współplemieńcy zamierzali zjeść mnie na obiad. Nie myślcie tylko, że ich specjalnie za to potępiam. Mieliśmy wtedy długą, ciężką zimę, głęboki śnieg i niezmiernie trudno było cokolwiek upolować, a niektórzy członkowie mojego plemienia chcieli wyrównać pewne drobne porachunki ze mną. Nie mam zamiaru was oszukiwać, że nie mieli ku temu poważnych powodów. Właśnie zamierzali dać mi w łeb i, co tu dużo gadać, po prostu wrzucić do kotła.
— Kanibalizm! — krzyknęła Carol przerażona.
— Cóż, to całkiem naturalne — oznajmił Oop. — W tamtych odległych, trudnych czasach kanibalizm był powszechnie akceptowany. Rzecz jasna, wy tego nie jesteście w stanie zrozumieć. Nie wiecie, co to znaczy być głodnym, śmiertelnie głodnym, tak bardzo głodnym, że…
Przerwał swój wywód i rozejrzał się po sali.
— Największym osiągnięciem waszej kultury jest powszechny dostatek pożywienia — zadeklarował. — W tamtych czasach bywały lepsze i gorsze dni. Jeśli udało nam się upolować mastodonta, mogliśmy jeść aż do zwymiotowania. Potem jedliśmy znowu…
— Nie sądzę, żeby był to najlepszy temat do rozmowy przy kolacji — zwrócił uwagę Duch.
Oop spojrzał na Carol.
— W każdym razie musisz przyznać, że postępuję uczciwie. Kiedy mam na myśli wymioty, to używam tego właśnie słowa, a nie stosuję kwiecistych określeń w rodzaju „zwracanie treści żołądkowej”.
Kelner przyniósł alkohol, z hukiem stawiając butelkę i naczynie z lodem na stoliku.
— Czy chcą państwo teraz złożyć zamówienie? — spytał.
— Nie zdecydowaliśmy jeszcze, czy będziemy jeść kolację w tej nędznej spelunie — odparł Oop. — Jest odpowiednia do tego, żeby coś wypić, ale…
— A zatem, sir — przerwał mu kelner kładąc rachunek na stoliku.
Oop poszperał po kieszeniach i wysupłał nieco bilonu. Maxwell przysunął do siebie naczynie z lodem oraz butelkę, po czym zaczął przygotowywać drinki.
— My mamy zamiar zjeść tutaj, nieprawdaż? — zwróciła się Carol do Maxwella. — Nie ręczę za Sylwestra, jeżeli nie dostanie obiecanego befsztyka. Czuje tu jedzenie i tylko dlatego wykazuje tyle cierpliwości i spokoju.
— Przecież zjadł już jeden befsztyk — zauważył Maxwell. — Ile on może jeść?
— Bez ograniczeń — odpowiedział Oop. — W dawnych czasach jeden z takich potworów był w stanie zrobić porządek z łosiem za jednym posiedzeniem. Nie wiem, czy kiedykolwiek wam opowiadałem…
— Jestem pewien, że mówiłeś — wtrącił Duch.
— Przecież złapał gotowane mięso, a on zdecydowanie woli surowe — zaprotestowała Carol. — Poza tym był to bardzo mały befsztyk.
— Oop, zawołaj jeszcze raz kelnera — poprosił Maxwell. Jesteś w tym dobry, masz odpowiedni głos.
Oop zamachał muskularnym ramienien i ryknął na kelnera. Odczekał chwilę, po czym wrzasnął ponownie, z równie znikomym skutkiem.
— Nie zwraca na mnie uwagi — warknął. — Może to nie nasz kelner? Nigdy nie jestem w stanie odróżnić tych małp. Dla mnie wszyscy są jednakowi.
— Nie podoba mi się towarzystwo w tym lokalu — stwierdził Duch. — Obserwowałem ich. Coś wisi w powietrzu.
— Co ci się nie podoba? — spytał Maxwell.
— Jest strasznie dużo tych kreatur z Anglistyki. To nie ich rewir. Na ogół przychodzi tu tylko Czas i Nadprzyrodzony.
— Myślisz, że to może mieć związek z tą aferą z Shakespeare’em?
— Tak, chyba o to chodzi.
Maxwell podał Carol szklankę, drugą natomiast pchnął przez stół do Oopa.
— To hańba, nie dać ci się napić — zatroszczyła się Carol o Ducha. — Czy nie mógłbyś chociaż powąchać, tylko troszeczkę?
— Nie zawracaj sobie tym głowy — wtrącił Oop. — Ten gość upija się promieniowaniem księżyca. Może tańczyć na tęczy. W porównaniu ze mną czy z tobą on i tak jest do przodu. Weź choćby pod uwagę, że jest nieśmiertelny. Czy istnieje coś, co mogłoby uśmiercić ducha?
— Nie byłbym taki pewny — mruknął Duch.
— Jest jedna rzecz, Duchu, która mnie bardzo interesuje zagadnęła Carol. — Nie pogniewasz się, jeśli cię o to zapytam?
— Skądże znowu! — odparł Duch.
— Podobno nie wiesz, czyim jesteś duchem. Czy to prawda, czy po prostu kawał?
— Niestety, to prawda — przyznał Duch. — Nie muszę chyba dodawać, jakie to dla mnie kłopotliwe i deprymujące. Ale ja po prostu zapomniałem. Pochodził z Anglii, tyle jeszcze pamiętam. Lecz nazwisko zupełnie wypadło mi z głowy. Podejrzewam, że większość innych duchów…
— Przecież nie znamy innych duchów — zaoponował Maxwell. — Owszem, możemy się z niektórymi kontaktować, możemy prowadzić rozmowy czy robić wywiady, ale żaden inny duch nie zdecydował się zamieszkać wśród nas. A ty, Duchu, dlaczego postanowiłeś zostać z nami?
— Bo on jest zwykłym kombinatorem — wtrącił Oop. Zawsze robi dokładny rachunek zysków i strat.
— Nie masz racji — rzekł Maxwell. — My piekielnie mało możemy zrobić dla Ducha.
— Dzięki wam posiadam pełniejsze poczucie rzeczywistości — odparł Duch.
— Dobra, mniejsza o przyczyny. Bardzo się cieszę z twojej decyzji — podsumował Maxwell.
— Wy trzej jesteście przyjaciółmi chyba od dość dawna? zagadnęła Carol.
— Dziwi cię to? — spytał Oop.
— Cóż, tak… może… Sama nie wiem, co o tym myśleć? Od strony wejścia dały się słyszeć odgłosy szamotaniny. Carol i Maxwell odwrócili się i spojrzeli w tamtym kierunku, ale niewiele mogli dostrzec.
Jakiś człowiek wskoczył nagle na stolik i zaintonował piosenkę:
Zewsząd rozległy się drwiące okrzyki i gwizdy; ktoś cisnął jakimś przedmiotem, który przeleciał tuż obok śpiewaka. Część towarzystwa podchwyciła piosenkę:
— Do diabła ze starym Billem Shakespeare’em! — ryknął ktoś bawolim basem.
W całej sali wszczęło się nagłe poruszenie. W powietrzu zawirowały krzesła, a na stolikach pojawiły się kolejne osoby. Rozległy się wrzaski i rozpoczęły przepychanki. Poszły w ruch pięści. Najróżniejsze przedmioty zaczęły fruwać pod sufitem.
Maxwell zerwał się na równe nogi, schwycił Carol i przyciągnął do siebie, starając się ją osłonić. Oop z dzikim okrzykiem wojennym wskoczył na stół. Zamaszystym kopniakiem zmiótł z niego miseczkę, posyłając kostki lodu niczym pociski w tłum.