Выбрать главу

Odwróciła się i pobiegła szybko pod górę, znikając mu po chwili z oczu.

Maxwell stał jeszcze przez chwilę, zaskoczony, wreszcie ruszył, omijając większe głazy i chwytając się gałązek krzaków.

W tej samej chwili usłyszał dobiegające ze szczytu wzgórza dzikie wrzaski. Po prawej stronie wielka czarna kula z kręcącymi się w szalonym tempie kołami runęła w dół i po chwili roztrzaskała się o konary drzewa. Zatrzymał się i rozejrzał. Przez korony drzew dostrzegł na niebie dwie inne czarne kule pędzące wprost na siebie. Żadna z nich nie wykonała skrętu ani nie zwolniła. Kiedy zetknęły się, po prostu eksplodowały, a rozrzucone szczątki powoli spłynęły w dół ku ziemi. Po kilku sekundach usłyszał szelest liści, jak gdyby lunął rzęsisty, trwający moment deszcz.

Na szczycie wzgórza nadal rozbrzmiewały okrzyki. W oddali, gdzieś w okolicy sąsiedniego wzgórza, piętrzącego się po drugiej stronie parowu, rozległ się dźwięk oznaczający kolejny upadek na ziemię, choć Maxwell nie widział pędzącego Kołowca.

W zasięgu wzroku nie było już na niebie żadnych obiektów, ruszył więc w dalszą drogę.

Już po wszystkim, pomyślał. Trolle wykonały swoje zadanie i teraz smok będzie mógł spokojnie osiąść na ziemi. Uśmiechnął się w duchu. Od lat zajmował się zagadką smoka, a teraz wreszcie miał swój okaz. Co więcej, to co znalazł, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Czymże w rzeczywistości był ten smok? — zastanawiał się. Z jakich powodów został uwięziony w Artefakcie, czy też przekształcony w Artefakt, obojętne jak by nazwać tę dwoistość?

Czyż sam Artefakt nie był rzeczą zdumiewającą? Opierał się wszystkiemu, odbijał każde promieniowanie, ale wystarczyło, by Maxwell wzmocnił pole swego interpretera i skierował je na martwą z pozoru bryłę. Cóż się naprawdę stało, co spowodowało uwolnienie smoka z Artefaktu? Z pewnością mechanizm interpretera odegrał niepoślednią rolę, ale jakie zjawiska zaszły tam w rzeczywistości? Nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy krystalicznej planety wiedzieliby, co się stało — posiadali przecież tak olbrzymią wiedzę, dysponowali tak kolosalnymi umiejętnościami, niedostępnymi żadnej innej rasie w całej galaktyce. Czyżby interpreter znalazł się w jego bagażu właśnie w tym celu, a nie, jak przypuszczał, przez pomyłkę? Czyżby został tam umieszczony specjalnie po to, by smok został uwolniony? Wreszcie, czy był to ten sam interpreter, czy też zupełnie inne urządzenie wykonane na kształt znanego mu przyrządu?

Przypomniał sobie teraz, że kiedyś przemknęła mu przez myśl teoria, iż Artefakt stanowił w zamierzchłych czasach coś w rodzaju bóstwa niziołków, czy też tych wszystkich innych stworzeń związanych z niziołkami, zamieszkujących w czasach prehistorycznych Ziemię. Czyżby teoria ta miała okazać się prawdziwa? Czyżby to właśnie smok miał być tym bóstwem z zamierzchłych pradziejów?

Wspinał się nadal, lecz zwolnił kroku. Nie było się już do czego spieszyć. Po raz pierwszy od chwili powrotu z krystalicznej planety nie musiał się spieszyć. Był już nieco dalej niż w połowie drogi do szczytu, kiedy usłyszał muzykę — początkowo tak cichą, tak przytłumioną, że nie był wcale pewien, czy jest to muzyka.

Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Tak, to była muzyka.

Słońce ukazało właśnie brzeżek swej tarczy ponad horyzontem i strumień oślepiającego światła zalał wierzchołki drzew rosnących na szczycie wzgórza, po czym odbił się od nich pełną gamą barw jesieni. Lecz stok wzgórza, po którym się wspinał, pozostał nadal pogrążony w cieniu.

Zasłuchał się w dźwięki, brzmiące teraz jak kaskada srebrzystej wody, przelewającej się radośnie ponad kamieniami. Nieziemska muzyka, czarodziejska muzyka… Faktycznie, czarodziejska. Na tanecznej polance koncertowała orkiestra czarodziejek.

Orkiestra czarodziejek i tańczące wróżki na polance! Czegoś podobnego nigdy dotąd nie widział, po raz pierwszy nadarzyła mu się sposobność podglądania owego misterium. Obrócił się i ruszył powoli, najciszej jak potrafił w kierunku polanki.

— Nie odchodźcie, proszę — szeptał pod nosem. — Nie bójcie się mnie. Zostańcie, proszę, i pozwólcie mi popatrzeć.

Był już bardzo blisko, od polanki oddzielał go jedynie potężny głaz. Muzyka rozbrzmiewała nadal.

Centymetr po centymetrze prześlizgiwał się wokół kamienia, uważając pilnie, by go nie zauważono.

Orkiestra siedziała rzędem wzdłuż dłuższego boku polanki i przygrywała. Promienie porannego słońca rzucały blask na tęczowej barwy skrzydła i lśniące instrumenty. Ale nie było ani jednej wróżki! Za to ujrzał dwie zupełnie inne postacie, których nie spodziewał się tutaj — dwie na tyle prostoduszne istoty, by mogły puścić się w tany przy muzyce orkiestry czarodziejek.

Twarzą w twarz, podskakując w rytm niezwykłej muzyki, kręcili się po polanie Duch oraz William Shakespeare.

25

Smok usadowił się na jednej z wieżyczek zamczyska, a jego wielobarwne ciało błyszczało w promieniach słońca. Daleko w dole, między płonącymi jesiennie, zalesionymi stokami toczyła swe wody rzeka Wisconsin błękitna jak zapomniane letnie niebo. Z zamkowego dziedzińca dobiegały odgłosy uczty, jaką wyprawiły wspólnie gobliny i trolle, odkładając chwilowo na bok wszelkie wzajemne animozje. Raczyli się październikowym piwem, serwowanym w olbrzymich kuflach, walili tymi kuflami w dębowe stoły, wytaszczone z tej okazji z zamkowego holu na dwór i śpiewali pradawne pieśni, zrodzone na długo przedtem, nim pojawiła się na Ziemi istota podobna do człowieka.

Maxwell siedział oparty o głęboko zagrzebany w ziemi olbrzymi głaz i spoglądał z góry na dolinę rzeki. Nie dalej jak cztery metry od jego stanowiska łąka urywała się i spadała trzydziestometrowym stromym urwiskiem, a na samej jego krawędzi rósł poskręcany cedr — zniekształcony przez wiatry hulające nad tą dolin± od niezliczonych lat. Jego kora przyprószona była srebrem, igliwie odznaczało się jasną, świeżą zielenią i nawet z miejsca, gdzie siedział Maxwell, czuć było intensywny zapach igieł.

Pomyślał, że wszystko ułożyło się dobrze. Nie istniał już Artefakt, którym można by zapłacić za olbrzymią wiedzę krystalicznej planety, ale odżył smok, a w końcu chyba właśnie smoka pragnęli jej mieszkańcy. Nawet jeśli prawda wyglądała inaczej, to pocieszająca była świadomość całkowitej porażki Kołowców. W przyszłości mogło to okazać się o wiele ważniejsze niż zdobycie biblioteki krystalicznej planety.

Wszystko ułożyło się pomyślnie. Nawet lepiej, niż można się było spodziewać. Za wyjątkiem tego, że obecnie wszyscy się na. niego gniewali — Carol dlatego, że powiedział Harlowowi, by czynił swoje i kopnął Sylwestra oraz że kazał jej zamknąć jadaczkę; O’Toole za to, że pozwolił Sylwestrowi na znieważenie go i zmusił do przygotowania piwa dla trolli; Harlowowi nie minęła jeszcze wściekłość za uniemożliwienie sprzedaży Artefaktu, a ponadto za zrobienie z muzeum składowiska skorup i okruchów. Może jedynie fakt odnalezienia Shakespeare’a przemawiał odrobinę na korzyść Maxwella. Do tego wszystkiego Drayton wciąż chciał zadawać Maxwellowi nowe pytania, a Longfellow z Administracji bez względu na okoliczności z pewnością żywił nieuleczalną urazę.

Są ludzie, myślał, którzy nigdy nie przywiązują zbyt wielkiej wagi do takich spraw, którzy nie próbują o nic walczyć. Chociażby tacy jak Nancy Clayton — głupiutka Nancy, którą obchodzili jedynie niezwykle ważni goście w jej domu i jak największy rozgłos wokół jej przyjęć.

Coś stuknęło go w plecy. Odwrócił się szybko. Sylwester wysunął szorstki jak pumeks język i zaczął lizać go po twarzy. — Przestań — mruknął Maxwell. — Zedrzesz mi tym jęzorem skórę z policzków.