Выбрать главу

Sylwester mruknął z ukontentowania i usadowił się obok, napierając całym ciałem. Siedzieli tak, gapiąc się na dolinę rzeki.

— Twoje życie jest łatwe — odezwał się po chwili Maxwell. — Nie masz żadnych problemów, nie masz się o co martwić… Na kamienistej łące rozległy się czyjeś kroki.

— Porwałeś mojego kocura — odezwał się znany głos. Czy mogę tu usiąść i roztoczyć nad nim opiekę?

— Oczywiście, siadaj, proszę. Zrobię ci więcej miejsca. A wydawało mi się, że życzyłaś sobie nigdy więcej nie rozmawiać ze mną…

— Tam, na dole, zachowałeś się jak gbur — rzekła Carol. — Nie lubię tego. Teraz wydaje mi się jednak, że nie miałeś innego wyjścia.

Jakaś dziwna czarna chmura osunęła się z góry i spoczęła między gałęziami cedru.

Carol pisnęła, przytulając się do Maxwella. Ten objął ją ramieniem i przycisnął mocno do siebie.

— Wszystko w porządku — powiedział. — To tylko banshee.

— Ależ on nie ma żadnej cielesnej postaci. Nie ma twarzy, przypomina zwykły cień.

— To bez znaczenia — wyjaśnił banshee. — Tacy już jesteśmy, my, których pozostało zaledwie dwóch. Wielkie, ohydne ścierki kuchenne, trzepoczące na niebie. Ale ty nie masz się czego bać, człowiek siedzący przy tobie jest naszym przyjacielem.

— Wcale nie byłem przyjacielem tamtego trzeciego banshee — zaoponował Maxwell. — On sprzedał duszę Kołowcom.

— A jednak ty czuwałeś przy nim, kiedy nikt inny nie zdobył się na ten krok.

— Owszem, zrobiłem to. Nawet mój największy wróg może być pewny, że uczynię to również dla niego.

— Dlatego właśnie uważam, że ty nas rozumiesz. Co by nie mówić, Kołowcy także byli naszymi braćmi, są nimi nadal. Stare więzy nie pękają tak łatwo.

— Myślę, że rozumiem — odparł Maxwell. — Co mogę uczynić dla ciebie?

— Przybyłem tylko po to, żeby ci powiedzieć, iż miejsce, które nazywasz krystaliczną planetą, zostało o wszystkim powiadomione — rzekł banshee.

— A więc oni pragną mieć smoka? — zapytał Maxwell. Będziecie musieli podać nam odpowiednie koordynaty.

— Koordynaty zostaną przekazane Centrali Transportu. Zapewne będziesz chciał się tam udać wraz z wieloma innymi ludźmi, żeby odebrać informacje. A smok ma pozostać tu, na Ziemi, w rezerwacie goblinów.

— Nie rozumiem — zdziwił się Maxwell. — Przecież chcieli…

— Chcieli Artefaktu, ale tylko po to, by uwolnić smoka odparł banshee. — Już zbyt długo przebywał w niewoli.

— Od czasów jury? Zgadzam się, że to zdecydowanie za długo.

— Nie planowaliśmy tak długiego uwięzienia — stwierdził banshee. — Porwaliście Artefakt właśnie wtedy, kiedy zamierzaliśmy smoka uwolnić. Baliśmy się, że stracimy go na zawsze. Artefakt miał służyć jedynie jako osłona i schronienie smoka do czasu, aż kolonia na Ziemi rozwinie się na tyle, by zapewnić mu właściwą opiekę.

— Opiekę? Czyżby wymagał on specjalnej opieki?

— Ten smok jest już ostatnim ze swojej rasy i dlatego jest tak cenny — wyjaśnił banshee. — On jest ostatnim z… Nie wiem, jak mógłbym to nazwać… Macie zwierzęta, które nazywacie kotami i psami?

— Tak — wtrąciła się Carol. — Jeden z nich siedzi tu właśnie przy nas.

— Zwierzęta domowe — rzekł banshee. — Nawet więcej niż tylko domowi pupile. Stworzenia towarzyszące wam na Ziemi od samego początku waszego rozwoju. Smok jest właśnie zwierzęciem domowym istot zamieszkujących krystaliczną planetę. Oni się już bardzo zestarzeli, niedługo odejdą na zawsze. Nie mogą jednak zostawić swojego ukochanego zwierzaka bez właściwej opieki, chcieli przekazać go w jakieś dobre, godne zaufania ręce.

— Gobliny będą się nim dobrze opiekowały — powiedział Maxwell. — Zajmą się nim także trolle, wróżki i cała reszta. Będą z niego niezwykle dumni. Z pewnością otoczą go troskliwą opieką.

— Czy ludzie także będą o niego dbali? — zapytał banshee.

— Tak, oczywiście, ludzie także — przyrzekła Carol.

Nie zauważyli, kiedy odszedł. Po chwili już go nie było. Nie widać też było żadnej brudnej ścierki kuchennej trzepoczącej po niebie. Gałęzie drzewa uwolniły się od ciężaru.

Zwierzak domowy, pomyślał Maxwell. Nie żadne bóstwo, ale domowy pieszczoch. A może to wszystko nie było tak proste, jak się wydawało? Po co ludzie tworzyli pierwsze biochemy? Nie miały to być przecież stworzenia konkurujące z ludźmi, przynajmniej na początku. Nie miały to być także zwierzęta hodowlane, ani sztuczne istoty przeznaczone do jakichś specjalnych zadań. Stworzono po prostu domowych ulubieńców.

Carol poruszyła się pod jego ramieniem.

— O czym myślisz, Pete? — spytała.

— O terminie… — odparł powoli. — Tak, naprawdę myślałem o terminie, w jakim moglibyśmy zjeść wspólnie kolację. Co prawda zaprosiłem cię już raz, ale wydaje mi się, że nie była to taka kolacja, o jaką nam chodziło. Czy nie miałabyś ochoty spróbować raz jeszcze?

— Pod „¦winią i ¦wistawką”?

— Jeżeli tak sobie życzysz.

— Ale bez Oopa i bez Ducha, ani innych podobnych rozrabiaków.

— Ale, oczywiście z Sylwestrem?

— Nie — odparła Carol. — Tylko my dwoje. Sylwester zostanie w domu. Najwyższy czas, żeby się czegoś nauczył.

Podnieśli się i ruszyli w kierunku zamkowego dziedzińca.

Sylwester popatrzył na smoka, tkwiącego nadal na zamkowej wieżyczce, po czym warknął głucho.

Smok opuścił głowę, oparł ją na wygiętym w sinusoidę ogonie i rzucił na szablozębnego groźne spojrzenie. Z jego paszczy wysunął się długi, rozwidlony na końcu język.

KONIEC