Выбрать главу

— Dwa tysiące lat? — zdziwił się Churchill. — Nie chciał pan chyba powiedzieć…

Maxwell błyskawicznie pokiwał głową w jego kierunku, starając się go uciszyć.

Pan O’Toole zatrzymał się w pół kroku na środku ścieżki i posłał Churchillowi miażdżące spojrzenie.

— Pamiętam dobrze, jak z zabagnionych ostępów, które obecnie nazywacie Centralną Europą, wyszły zastępy barbarzyńców, tych najbardziej prymitywnych, i ruszyły kruszyć swe liche żelazne miecze na murach samego Rzymu. Wieści te dotarły do naszych siedzib w głębinach puszcz, a byli wówczas wśród nas tacy, dziś już nieżyjący, którzy na własne uszy słyszeli nowiny, w kilka zaledwie tygodni po fakcie, o wielkiej bitwie pod Termopilami.

— Proszę mu wybaczyć — wtrącił Maxwell. — Nie wszyscy są tak dobrze zaznajomieni z niziołkami…

— Zatem proszę go zaznajomić — rzekł oschle O’Toole. — To szczera prawda — zwrócił się Maxwell do Churchilla. — A w każdym razie jest uważana za prawdę. Nie są nieśmiertelni, czasem umierają, ale są bardziej długowieczni niż jakiekolwiek inne znane nam stworzenia. Narodzin jest mało, rzeczywiście wyjątkowo mało. W przeciwnym razie zabrakłoby dla nich miejsca na Ziemi. Za to dożywają wyjątkowo podeszłego wieku.

— Dzieje się tak, ponieważ ukrywamy się w ostępach leśnych i nie marnujemy drogocennych sił witalnych naszych dusz na te codzienne drobnostki, które wyniszczają żywoty i rujnują nadzieje ludzi — dodał O’Toole. — Ale to wszystko rzeczy smutne, na które szkoda marnować tak wspaniałe jesienne popołudnie. Skierujmy nasze myśli raczej na inne tory i skupmy je, wkładając w to całą siłę woli, na pieniącym się piwie, które czeka na nas na szczycie wzgórza.

Zamilkł i zaczął ponownie wspinać się ścieżką, szybszym niż poprzednio krokiem.

Nagle pojawił się przed nimi drobny goblin, pędzący na łeb na szyję od strony ruin. Jego wielobarwna, zbyt duża koszula łopotała na wietrze.

— Piwo! — krzyczał. — Piwo!

Zatrzymał się gwałtownie przed wspinającą się trójką.

— Co z piwem? — wysapał O’Toole. — Czyżbyś miał śmiałość zakomunikować mi, że kosztowałeś go?

— Ono skwaśniało! — jęknął mały goblin. — Cała zaczarowana kadź jest kwaśna!

— Ale przecież piwo nie może skwaśnieć — zaprotestował Maxwell, próbując pojąć sens tragedii, jaka się wydarzyła. Pan O’Toole zaczął miotać się po ścieżce w niepohamowanym gniewie. Jego twarz zmieniała się z brązowej poprzez czerwoną do purpurowej. Sapał i dyszał coraz głośniej.

— Właśnie że może! — wrzasnął. — Przeklęte! Najgorszym przekleństwem czarnoksięstwa!

Odwrócił się gwałtownie i zaczął zbiegać ścieżką w dół, a mały goblin ruszył jego śladem.

— Niech te wszawe trolle wpadną mi w ręce! — wykrzykiwał O’Toole. — Niech tylko zacisnę palce na ich plugawych gardłach. Wygrzebię je spod ziemi tymi oto rękoma i powywieszam na słońcu, żeby zostały z nich tylko szczapy. Obedrę je ze skóry. Dam im taką lekcję, jakiej nigdy nie zapomną…

Jego wrzaski cichły powoli, zamieniały się w niezrozumiałe dudnienie, w miarę jak niezgrabnie kłusował ścieżką w dół, kierując się w stronę mostu, pod którym mieszkały trolle.

Dwaj ludzie stali, spoglądając za nim z podziwem i zrozumieniem dla jego słusznego oburzenia.

— Cóż, tak znikają nasze szanse na słodkie, październikowe piwo — powiedział Churchill.

4

Zegar na budynku Filharmonii zaczął wybijać szóstą, gdy Maxwell, jadąc jednym z powolnych, zewnętrznych pasów komunikacyjnych, osiągnął skraj miasteczka. Churchill pojechał innym pasem, z czego Maxwell był bardzo zadowolony. Nie tylko dlatego, że odczuwał niechęć do tego człowieka, ale przede wszystkim chciał być teraz sam. Miał ochotę na taką powolną przejażdżkę, z opuszczoną osłoną od wiatru, w ciszy, bez konieczności podtrzymywania konwersacji, z możliwością sycenia się widokiem i atmosferą tych kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych budynków i promenad — wracał do domu, do jedynego miejsca, które kochał.

Zmrok zapadał nad miasteczkiem jak dobroczynna mgła, wysubtelniając ostre kontury budynków, a banalne ulice przemieniając w miejsca wyjęte żywcem z romantycznych opowieści.

Tu i tam w pasażach stały grupki dyskutujących z pasją studentów, dźwigających wypchane torby lub ściskających książki pod pachami. Siwowłosy mężczyzna siedział na ławce i obserwował parę hasających na trawniku wiewiórek. Dwie gadokształtne istoty sunęły powoli jedną z ocienionych promenad, całkowicie pochłonięte rozmową. Naprzeciwko nich maszerował energicznym krokiem student, Ziemianin, którego głośne pogwizdywanie rozbrzmiewało echem w cichych zaułkach. Kiedy zbliżył się, a następnie mijał gady, uniósł rękę w geście powitania. Wszędzie dookoła rosły drzewa — gigantyczne, wiekowe wiązy, które stały tu od niepamiętnych czasów, niczym wszechmocni opiekunowie wielu pokoleń.

W takiej właśnie scenerii olbrzymi zegar zaczął wybijać godzinę, a jego spiżowy dźwięk niósł się daleko. Maxwell miał wrażenie, że za pośrednictwem zegara miasteczko śle mu powitanie. Pomyślał, że ten zegar obwieszcza przyjaźń — nie tylko jemu, ale wszystkim, do których docierał jego głos, głos całego miasteczka. Każdego wieczora, kiedy leżał w łóżku przed zaśnięciem, wsłuchiwał się w dźwięk dzwonu, odmierzającego upływający czas. Dla niego było to znacznie więcej niż tylko odmierzanie godzin, przypominało mu donośny głos nocnej straży, świadczący o tym, iż wszystko jest w porządku.

Z mroku wyłonił się potężny kompleks Instytutu Czasu masywne bloki z plastiku i szkła górowały nad wszystkimi zabudowaniami i uliczkami miasteczka. W wielu oknach instytutu paliły się światła. U jego podnóża widniał przycupnięty niewielki budynek muzeum. Falujący na wietrze prostokąt umieszczonego nad wejściem afisza odcinał się bielą płótna w zapadających ciemnościach. Z tej odległości profesorowi udało się odczytać tylko jedno słowo: SHAKESPEARE.

Uśmiechnął się do siebie. Jakże musi huczeć teraz w Katedrze Literatury Angielskiej, pomyślał. Stary Chenery i cała jego paczka nigdy nie wybaczyli Instytutowi Czasu tego, iż dwa lub trzy lata temu udowodniono, że to nie Shakespeare a Książę Oxfordu był autorem wszystkich sztuk. Ściągnięcie tu słynnej osobistości ze Stratford-on-Avon było niczym innym jak sypaniem soli na daleką jeszcze od zagojenia ranę.

W oddali na wzgórzu w zachodniej części miasteczka Maxwell dostrzegł masywną bryłę budynku sekcji administracyjnej — majaczącą niewyraźnym cieniem na tle ostatnich pasm czerwieni na niebie.

Pas unosił go dalej, minął Instytut Czasu z przyklejonym do niego muzeum i powiewającym na wietrze transparentem. Zegar skończył już obwieszczać mijającą godzinę, ostatnie echa uderzeń zamierały w oddali.

Szósta. Za kilka minut miał opuścić pas komunikacyjny i skierować się do Winston Arms, który był jego domem przez ostatnie cztery… nie, pięć lat. Wsunął rękę do prawej kieszeni kurtki i jego palce odszukały małe kółko z kluczami, schowane w niewielkim etui.

Po raz pierwszy od opuszczenia dworca Wisconsin jego myśli skierowały się ku sprawie istnienia drugiego Petera Maxwella. Cała ta historia mogła wydarzyć się w rzeczywistości, chociaż jemu wydawała się całkowicie niewiarygodna. Najprawdopodobniej był to jedynie wybieg zastosowany przez Urząd Bezpieczeństwa w celu wymuszenia na nim zeznań. Lecz jeżeli był to tylko trik, dlaczego nie odebrano żadnego raportu z Jenociej Skóry o niedotarciu profesora na miejsce przeznaczenia? Po chwili uzmysłowił sobie, że ta wiadomość także pochodziła od Inspektora Draytona, podobnie jak dalsze informacje o dwóch analogicznych przypadkach, które jakoby miały się wydarzyć w przeszłości. Jeżeli miał wątpliwości co do jednego stwierdzenia Draytona, dlaczegóż miałby wierzyć w pozostałe? Gdyby podobne przechwycenia wzorca falowego przez krystaliczną planetę faktycznie miały miejsce, on, podejrzewany o udział w całej tej aferze, w ogóle nie powinien zostać o nich powiadomiony. Uświadomił sobie jednak, że to również niczego nie dowodzi. Niewątpliwie mieszkańcy krystalicznej planety przekazali mu tylko te wiadomości, które chcieli mu przekazać.