Выбрать главу

— Pańska przepustka jest nieważna.

Na tym sprawa powinna się była zakończyć. Mógł wrócić do Los Angeles i zbudować sobie nowe życie. Przez cały semestr zimowy był na urlopie naukowym, ale zbliżał się semestr letni i czekała go praca. Wrócił do Los Angeles, ale tylko po to, by spakować nieco większą walizkę, znaleźć paszport i wyruszyć na lotnisko. W piękny majowy wieczór samolot brytyjskich linii lotniczych zabrał go trasą nad biegunem północnym do Londynu. Tam starczyło mu czasu tylko na wypicie kawy i zjedzenie kanapki w barze na lotnisku i następnym samolotem ruszył na południowy wschód ku Afryce. W półśnie obserwował przesuwającą się w dole ziemię. Morze Śródziemne pojawiło się i zniknęło z zaskakującą szybkością. Pojawił się brązowy dywan Pustyni Libijskiej, a później potężny Nil, który z wysokości dziesięciu mil wydawał się cienką strużką. Nagle w dole po prawej stronie pojawiła się spowita w śnieg i mgły Kilimandżaro jak podwójny bąbel i zdawało mu się, że po lewej stronie dostrzega daleki blask Oceanu Indyjskiego. Po chwili wielki samolot zaczął się zniżać i już wkrótce wyszedł z samolotu i stanął w rażącym blasku słońca Dares-Salaam.

* * *

To zbyt szybko. Zbyt szybko. Nie był jeszcze gotów jechać na Zanzibar. Może odpocznie dzień czy dwa. Wybrał przypadkowo hotel Agip znęcony egzotyczną nazwą i wezwał taksówkę. Hotel był nowoczesny i czysty, zbudowany w stylu lat sześćdziesiątych i znacznie tańszy niż Kilimandżaro, gdzie zatrzymał się poprzednim razem. Położony był w przyjemnej, zadrzewionej dzielnicy w pobliżu oceanu. Pospacerował nieco po okolicy, stwierdził, że był całkowicie wyczerpany i wrócił do hotelu na drzemkę. Spał aż pięć godzin. Obudził się półprzytomny, wziął prysznic i przebrał się do kolacji. Hotelowa restauracja pełna była potężnych mężczyzn o czerwonych twarzach i jasnych włosach, bez marynarek i w białych, rozpiętych pod szyją koszulach. Przypominali mu Kenta Zachariasa. Byli jednak żywi. Z podsłuchanych rozmów i z akcentu wywnioskował, że byli brytyjskimi technikami budującymi zaporę i elektrownię, czy może tylko elektrownię, gdzieś niedaleko Dar. Trudno było zrozumieć, co mówią. Pili dużo dżinu i głośno rozprawiali. Było również sporo japońskich businessmanów poważnie wyglądających w swoich granatowych garniturach i wąskich krawatach. Przy sąsiednim stole siedziało pięciu kędzierzawych, smagłych mężczyzn mówiących po hebrajsku — na pewno Izraelczycy. Klein zamówił ostrygi, stek i karafkę czerwonego wina. Jedzenie było nieoczekiwanie dobre, jednak nie zjadł wszystkiego. W Tanzanii był już późny wieczór, ale dla niego była dziesiąta rano. Jego ciało jeszcze nie zdążyło się przystosować. Poszedł do łóżka i zastanawiał się nad tym, że Sybille jest oddalona o kilka minut lotu na Zanzibarze. Zapadł w sen i zdawało mu się, że spał wiele godzin, ale gdy się obudził, wciąż jeszcze nie nadszedł świt.

Ranek strawił na zwiedzaniu miasta. Trafił do starej dzielnicy, upalnej i zakurzonej, gdzie wzdłuż nieutwardzonych ulic ciągnęły się rzędy blaszanych bud. W południe wrócił do hotelu, wziął prysznic i zjadł lunch. W restauracji byli ci sami goście. Brytyjczycy, Japończycy, Izraelczycy, chociaż ich twarze wydawały się inne. Pił drugie piwo, kiedy pojawił się Anthony Gracchus. Biały myśliwy o szerokich barach, blady i z gęstą brodą, ubrany w szorty i koszulę khaki wyglądał zupełnie, jak gdyby wyszedł ze zdjęcia, które pokazywał Kleinowi Jijibhoi. Instynktownie Klein cofnął się i odwrócił ku oknu, ale było już za późno. Gracchus dostrzegł go. W restauracji wszystkie rozmowy ucichły, gdy zmarły kroczył przez salę do stolika Kleina, odsunął krzesło i usiadł nieproszony. Po chwili, jak gdyby projektor filmowy został zatrzymany, a następnie znowu puszczony w ruch, technicy brytyjscy znów zaczęli swoje rozmowy, chociaż wyczuwało się w nich napięcie.

— Świat jest mały — powiedział Gracchus — i zatłoczony. Jedziesz na Zanzibar, prawda?

— Za dzień lub dwa. Wiedziałeś, że tu jestem?

— Naturalnie, że nie — w oczach Gracchusa mignęły figlarne ogniki. — Czysty zbieg okoliczności. Ona tam już jest.

— Tak?

— Ona, Zacharias i Mortimer. Słyszałem, że dostałeś się do Zioń.

— Na krótko i przez chwilę rozmawiałem z Sybille. — Z niezadowalającym wynikiem. Daj temu spokój, człowieku.

— Nie mogę.

— Nie mogę — Gracchus zmarszczył brwi. — Neurotyczny zwrot to „nie mogę”, a naprawdę chcesz powiedzieć „nie chcę”. Dorosły człowiek może zrobić wszystko, co zechce, chyba że jest to fizycznie niemożliwe. Zapomnij o niej. W ten sposób tylko ją niepokoisz, przeszkadzasz jej w pracy, w… — Gracchus uśmiechnął się — …w życiu. Ona przecież zmarła przed prawie trzema laty. Zapomnij o niej. Świat jest pełen kobiet. Jesteś wciąż jeszcze młody, masz pieniądze, nie jesteś brzydki, masz osiągnięcia zawodowe…

— Czy przysłano cię po to, żebyś mi to powiedział?

— Nikt mnie tu nie przysłał, przyjacielu. Chcę cię tylko ocalić przed sobą samym. Nie jedź na Zanzibar. Jedź do domu i zacznij nowe życie.

— Kiedy spotkałem ją w Zioń — powiedział Klein — potraktowała mnie pogardliwie. Bawiła się moim kosztem. Chciałbym się dowiedzieć dlaczego.

— Ponieważ ty żyjesz, a ona zmarła. Dla niej jesteś pajacem. Nie bierz tego do siebie, Klein. Istnieje po prostu między wami przepaść zbyt szeroka, żebyś mógł ją przekroczyć. Pojechałeś do Zioń po zażyciu narkotyków, jak to robią urzędnicy skarbowi, prawda? Blada twarz, wyłupiaste oczy? Czy udało ci się kogokolwiek oszukać? Na pewno nie ją. Ta gra, w którą grała z tobą, była jej sposobem na przekazanie ci tej wiadomości. Czy tego nie rozumiesz?

— Rozumiem.

— Czego więcej chcesz? Dalszych upokorzeń?

Klein pokręcił ze znużeniem głową i wpatrzył się w obrus. Po chwili podniósł wzrok i napotkał wzrok Gracchusa. Ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że mu ufa i po raz pierwszy w swych kontaktach ze zmarłymi odniósł wrażenie, że spotyka się ze szczerością.

— Byliśmy tak bardzo sobie bliscy, Sybille i ja — powiedział cicho — a potem ona zmarła i teraz ma mnie za nic. Nie mogę się z tym pogodzić. Wciąż jej potrzebuję. Nawet teraz chciałbym z nią żyć.

— Ale nie możesz.

— Wiem, ale wciąż nie mogę porzucić tego, co robię.

— Jest tylko jedna rzecz, którą możesz z nią dzielić — powiedział Gracchus. — To jest śmierć. Ona nie zniży się do twojego poziomu. To ty musisz osiągnąć jej poziom.

— To absurd.

— Kto tu jest absurdalny, ty czy ja? Posłuchaj mnie, Klein. Myślę, że jesteś głupcem i słabeuszem, ale to nie znaczy, żebym cię nie lubił. Nie mam ci za złe twojego szaleństwa. Jestem gotów ci pomóc, jeżeli się na to zgodzisz.

Sięgnął do kieszeni na piersiach i wydobył z niej niewielką, metalową rurkę z przyciskiem na końcu.

— Czy wiesz, co to jest? — zapytał. — To jest urządzenie do wystrzeliwania strzałek — ciągnął dalej nie czekając na odpowiedź. — Tego rodzaju broń noszą prawie wszystkie kobiety w Nowym Jorku. Nosi je również wielu zmarłych, bo nigdy nie wiadomo, kiedy motłoch może wystąpić przeciwko nam. W naszych rurkach nie używamy jednak środków usypiających. Możemy pójść do jakiejkolwiek knajpy w murzyńskiej dzielnicy i w ciągu pięciu minut wywołać tam nienajgorszą rozróbę. W zamęcie wpakuję ci taką strzałkę, a w ciągu piętnastu minut będziesz już w szpitalu, w zamrażalniku. Za kilka tysięcy dolarów wyślemy cię w tym stanie do Kalifornii i w piątek możesz być już ożywiony w Zimnym Mieście San Diego. Gdy proces ten się zakończy, będziesz po tej samej stronie przepaści, co Sybille. Rozumiesz? Jeżeli macie się kiedykolwiek znowu połączyć, to jest jedyny sposób. W ten właśnie sposób będziesz miał szansę. Jeżeli będziesz działał swoim sposobem, nie masz żadnej.