Popatrzył na Sybille. Skinęła głową. Dłoń Zachariasa zniknęła w kieszeni marynarki. Mortimer chwycił Kleina za nadgarstek i gwałtownie pociągnął do przodu. Mała, metalowa rurka błysnęła w dłoni Zachariasa. Klein widział już taką rurkę u Gracchusa dzień wcześniej.
— Nie — wyszeptał. — Nie wydaje mi się… nie! Zacharias zagłębił zimne ostrze, które wyprysło z rurki, w przedramię Kleina.
— Zamrażarka jest już w drodze — powiedział Mortimer. — Będzie tu za niecałe pięć minut.
— A co będzie, jak się spóźni? — zapytała zaniepokojona Sybille. — Co będzie, jeżeli jakieś nieodwracalne procesy zajdą w jego mózgu, zanim przyjedzie?
— On nie jest jeszcze zupełnie martwy — przypomniał jej Zacharias. — Mamy czas. Mamy mnóstwo czasu. Rozmawiałem z lekarzem. Bardzo inteligentny Chińczyk. Bezbłędnie mówi po angielsku. Wszystko świetnie zrozumiał. Zostanie zamrożony w kilka minut po śmierci. Ładunek wyślemy porannym samolotem do Dar. W ciągu dwudziestu czterech godzin będzie w Stanach. To mogę zagwarantować.
Zawiadomimy San Diego. Wszystko będzie w porządku, Sybille!
Jorge Klein leżał bezwładnie na blacie stołu. Bar opustoszał w chwili, kiedy wydał okrzyk i szarpnął się do przodu. Z pół tuzina gości uciekło, nie chcąc psuć sobie wakacji widokiem śmierci. Kelnerzy i barman z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami zgrupowali się w hallu.
— Atak serca — oświadczył Zacharias — a może wylew… Gdzie jest telefon?
Nikt nie widział, jak niewielka metalowa rurka spełniła swoje zadanie.
— Jeżeli coś się nie uda… — Sybille drżała.
— Już słychać pogotowie — powiedział Zacharias.
Siedząc za swym biurkiem Daud Mahmoud Barwani obserwował, jak tragarze ładowali potężną, zamrażającą trumnę na pokład porannego samolotu do Dar. I co teraz będzie? Wyślą zmarłego na drugi koniec świata, do Ameryki. Tchną w niego nowe życie. Znów znajdzie się między ludźmi. Barwani potrząsnął głową. Co za ludzie! Człowiek, który żył, teraz jest martwy. A ci zmarli? Któż wie, kim oni są? Kto wie? Lepiej, żeby zmarli pozostali zmarłymi, jak zamierzono od początku. Któż mógł przewidzieć dzień, w którym zmarli wyjdą z grobów? Nie ja. Któż może przewidzieć, co stanie się z nami za sto lat? Nie ja. Nie ja. Za sto lat już mnie nie będzie — pomyślał Barwani. Nie będzie mnie i nic nie będzie mnie obchodzić, jakie istoty krążą po Ziemi.
Rozdział 9
W dniu, w którym obudził się, nie widział nikogo oprócz pielęgniarzy w domu przebudzeń. Wykąpali go, nakarmili i pomogli przespacerować się po pokoju. Nie mówili nic. On też nic nie mówił. Słowa wydały się nieistotne. Dziwnie czuł się w swoim ciele. Było świetnie dopasowane, czuł jak gdyby przez całe życie nosił niedopasowane ubrania, a teraz po raz pierwszy zetknął się z fachowym krawcem. Obrazy, jakie widział nowymi oczami, były ostre, niezmiernie wyraźne, w tęczowych obwódkach. Zjawisko to zniknęło po kilku dniach. Drugiego dnia odwiedził go ojciec-kierownik Zimnego Miasta San Diego. Wcale nie był wspaniałym patriarchą, jak go sobie wyobrażał. Wyglądał raczej na zimnego, wydajnego urzędnika po pięćdziesiątce, który powitał go serdecznie i zapoznał z zasadami i praktykami, jakie musi opanować, zanim opuści Zimne Miasto.
— Jaki mamy miesiąc? — zapytał go Klein.
— Czerwiec. Siedemnasty czerwca 1993 roku — wyjaśnił ojciec-kierownik.
Spał cały miesiąc.
Nastał ranek trzeciego dnia po przebudzeniu. Przyszli goście: Sybille, Nerita, Zacharias, Mortimer, Gracehus. Wchodzą do pokoju i stają półkolem u stóp łóżka. Są rozświetleni blaskiem dnia wpadającym przez wąskie okna. Jak grupa półbogów, jak aniołowie płoną wewnętrznym ogniem, a teraz on jest wśród nich. Obejmują go w sposób oficjalny. Najpierw Gracchus, później Nerita, później Mortimer. Zacharias jest następny. Zacharias, który posłał go na śmierć. Uśmiecha się do Kleina i Klein odwzajemnia uśmiech. Obejmują się. Teraz kolej na Sybille. Wsuwa dłoń między jego dłonie. On przyciąga ją blisko. Jej usta dotykają jego policzka. Jego usta dotykają jej policzka. Jego ramię obejmuje jej ramiona.
— Hello — szepcze Sybille.
— Hello — mówi Klein.
Pytają go, jak się czuje, jak szybko wracają mu siły, czy już wstawał z łóżka, jak szybko wyruszy na wysuszenie. Sposób ich rozmowy jest pokrętny, kwiecisty, tak lubiany przez zmarłych. Nie jest jednak tak niejasny, jak używany normalnie. Biorą pod uwagę, że jest nowy. Wprowadzają go w swoje zwyczaje cal po calu. W ciągu pięciu minut Klein zorientował się, o co chodzi.
— Musiałem stanowić dla was wielki kłopot — odezwał się dostosowując się do przyjętego stylu.
— Oj, tak — zgadza się Zacharias — ale to już mamy za sobą.
— Przebaczamy ci — mówi Mortimer.
— Witamy cię w naszym gronie — oznajmia Sybille. Dyskutują o planach na najbliższe miesiące. Sybille już
prawie skończyła zbieranie materiałów na temat Zanzibaru. Przez lato pozostanie w Zimnym Mieście Zioń i będzie pisać. Mortimer i Nerita jadą do Meksyku zwiedzać starożytne świątynie i piramidy. Zacharias jedzie do Ohio do swoich ukochanych kurhanów. Jesienią spotkają się w Zioń i omówią plany na zimę. Może pojadą do Egiptu lub do Peru zwiedzić Machu Picchu. Największą radość sprawiają im ruiny i wykopaliska. Najlepiej czują się tam, gdzie śmierć zebrała największe żniwo. Są zarumienieni, podnieceni, wylewni, gadatliwi. Pojedziemy do Zimbabwe, do Palenąue, do Angkor, Knossos, Uxmal, Niniwy, Mohendżodaro. I tak w kółko i w kółko. W rozmowie biorą udział ręce, oczy, uśmiechy i słowa, cały zalew słów. Stają się dla niego niewyraźni, zamazani, wprost nierealni, są jak kukiełki podrygujące na scenie wśród brzydkich dekoracji, jak natrętne, brzęczące muchy z całą tą ich gadaniną o podróżach i obchodach, o Boghazkby i Babilonie, o Megiddo i Masadzie. Przestaje ich słuchać, wyłącza się. Leży uśmiechnięty, z zamglonymi oczami, myśląc o czymś innym. Zastanawiające, że tak mało go interesują. Zaczyna sobie jednak zdawać sprawę, że jest to oznaka jego wyzwolenia. Zerwał stare więzy. Czy przyłączy się do nich? Po co miałby to robić? Może pojedzie z nimi, może nie. To będzie zależeć od jego kaprysu. Raczej nie. Prawie na pewno nie. Nie potrzebuje ich towarzystwa. Ma własne zainteresowania. Nie będzie się już wlókł za Sybille. Nie potrzebuje, nie chce, nie będzie o to zabiegał. Dlaczego miałby stać się jednym z nich, wędrownikiem bez żadnego oparcia, duchem odzianym w ciało? Dlaczego miałby przyjąć ich wartości i zwyczaje, gdy oni wydali go na śmierć z taką samą obojętnością, z jaką zabija się muchę, tylko dlatego, że ich nudził i że im przeszkadzał? Nie nienawidzi ich za to, co zrobili, nie czuje nawet niechęci. Po prostu woli się od nich odłączyć. Niech sobie wędrują od ruiny do ruiny, niech gonią za śmiercią z kontynentu na kontynent. On pójdzie swoją drogą. Teraz, gdy już przekroczył próg, widzi, że Sybille nic dla niego nie znaczy.
— Tak, wszystko się zmienia…
— Idziemy już — mówi Sybille łagodnie. Skinął głową nie dając innej odpowiedzi.